Erewań-Chor Wirap-Erewań - 23.07.2011

W hotelowych warunkach trudno o dobry sen, a musieliśmy wstać wystarczająco wcześnie, by zdążyć na marszrutkę, która o 11 odjeżdżała do klasztoru Chor Wirap.

Wypiliśmy kawę i zjedliśmy śniadanie. Gdy już mieliśmy wychodzić, Andrzejkowi przyszła ochota na babeczkę i musieliśmy czekać aż skończy. W sumie więc wyszliśmy z mieszkania później, niż planowaliśmy, i martwiliśmy się trochę, czy zdążymy na marszrutkę, zwłaszcza że nasza gospodyni stwierdziła, że możemy mieć z tym kłopot. Poszliśmy szybko pieszo do najbliższej stacji metra i pojechaliśmy do dworca kolejowego, skąd miała odjechać marszrutka. Na miejscu byliśmy dziesięć minut przed godziną odjazdu, ale wolne było już tylko jedno miejsce siedzące, w szoferce. Zająłem je, a Małgosia i Andrzejek wcisnęli się z tyłu. Na szczęście ludzie zrobili im miejsce i ściśnięci mogli jednak usiąść.

Przejazd trwał 45 minut. Ja dyskutowałem w szoferce z kierowcą i jeszcze jednym mężczyzną o kosztach życia w Polsce i w Armenii, natomiast Małgosia z tyłu rozmawiała z jakąś panią o powodziach w naszym kraju. Po prawej stronie było widać coraz bliższy piękny szczyt biblijnego Araratu.

W końcu kierowca zatrzymał się i wypuścił nas i grupkę innych turystów przy jakiejś bocznej drodze, mówiąc, że do klasztoru mamy mniej więcej 15 minut. Zapłaciliśmy mu po 400 dramów od osoby. Dostaliśmy od niego karteczkę z godzinami, kiedy z tego samego miejsca odjeżdża powrotna marszrutka do Erewania.

Z miejsca, w którym zostaliśmy wysadzeni, klasztor widać doskonale, gdyż jest on położony na wznoszącym się nad równiną wzgórzu. Idzie się do niego pewnie faktycznie 15 minut. My szliśmy chyba sporo dłużej, bo po drodze robiliśmy sobie przerwy na fotografowanie. Malowniczy klasztor wyglądał bardzo fotogenicznie na tle Araratu. Zauważyliśmy też pewne kuriozum w postaci ogromnego stojącego na wzgórzu pomnika Geworga Czawusza, ormiańskiego bohatera narodowego z początku XX wieku. Dwaj Czesi, Niemiec i jakiś południowiec, którzy razem z nami wysiedli z marszrutki, robili mniej niż my zdjęć i znacznie nas wyprzedzili.

Chor Wirap na tle Araratu
Chor Wirap na tle Araratu

Na terenie klasztoru wznosi się główny kościół, w którym trwał właśnie chrzest, oraz kilka innych budynków. Jeden z nich to mniejszy kościół, w którego podziemiach znajduje się studnia. Onegdaj w studni tej żył ponoć uwięziony na rozkaz króla Tyrdata święty Grzegorz Oświeciciel. Później, o czym wcześniej już pisałem, król oszalał po tym, gdy na jego rozkaz została zamordowana święta Rypsyma i towarzyszące jej chrześcijańskie panny. Dzięki modlitwom Grzegorza Oświeciciela król ozdrowiał i wówczas się nawrócił. Do studni wchodzi się obecnie po stromej drabinie, która nie bardzo nadaje się do tego, by mogły po niej chodzić dzieci. Dlatego też na dół zeszła najpierw Małgosia, a ja na górze zostałem z Andrzejkiem, a następnie się zmieniliśmy. Prawdę mówiąc jednak, w tej studni nie ma za wiele do oglądania.

Skończyliśmy zwiedzanie i ruszyliśmy z powrotem do głównej drogi. W pewnym momencie jakiś młody chłopak zatrzymał swój samochód i zaproponował nam, że może nas podwieźć, nie jechał jednak do Erewania, więc zdecydowaliśmy się na pieszy spacer do głównej drogi, skoro i tak musielibyśmy łapać marszrutkę. Na miejscu byliśmy o 13, a marszrutka miała przyjechać dopiero o 13:20. Usiedliśmy więc na murku i czekaliśmy, podczas gdy po kolei dołączali do nas najpierw Czesi, a potem południowiec. Niemiec, który przyjechał z nami, znalazł sobie chyba inny transport.

Gdy nadeszła godzina przyjazdu marszrutki, zamiast niej nadjechał mały samochód dostawczy, a jego kierowca zaproponował nam podwiezienie. Małgosia i Andrzejek poszli do szoferki, a ja z kolegami-turystami weszliśmy do budy. Było w niej pełno skrzynek z wódką, więc sobie żartowaliśmy, że nadarzyła się okazję, by nieźle się zabawić. Nie wiem, czy wyszłoby to nam na zdrowie, bo w budzie było okropnie gorąco i duszno. Picie wódki w tych warunkach mogłoby zakończyć się tragicznie.

Podróż generalnie minęła nam przyjemnie dzięki dyskusji o podróżach i językach słowiańskich.

Kierowca wysadził nas na wzgórzu na skraju Erewania. Wzgórze było pomnikiem-cmentarzem żołnierzy poległych w walkach z Azerbejdżanem. Pochodziliśmy sobie po nim trochę, a potem pojechaliśmy do centrum marszrutką 100, która miała pętlę poniżej cmentarza.

Pomnik ofiar wojny z Azerbejdżanem
Pomnik ofiar wojny z Azerbejdżanem

Wysiedliśmy na placu przed operą. Ponieważ pora była obiadowa, usiedliśmy w jednej z restauracji na wolnym powietrzu i zamówiliśmy jedzenie. Nasza restauracja wyróżniała się tym, że na jej terenie znajdował się mały plac zabaw dla dzieci. Andrzejek od razu pobiegł wyszaleć się, a my mogliśmy spokojnie poczekać na obiad.

Po obiedzie poszliśmy na tak zwane Kaskady. Kaskady to znajdujące się niedaleko od placu przy operze wielkie schody poprzedzielane platformami, na których znajdują się fontanny. Pod nimi zaś wewnątrz wzgórza jest czynne muzeum sztuki współczesnej. Nie mieliśmy ochoty na oglądanie sztuki współczesnej, ale same Kaskady kiedyś będą wspaniałą ozdobą Erewania. Będą, ponieważ, mimo że budowa Kaskad rozpoczęła się dawno temu, jeszcze za czasów radzieckich, do tej pory inwestycja ta nie została ukończona i górny, przypominający plac budowy odcinek szpeci mocno całość.

Widok na Kaskady
Widok na Kaskady

By dostać się na górę Kaskad, najwygodniej skorzystać ze schodów ruchomych. Znajdują się one wewnątrz budowli, po jej lewej stronie.

Wjechaliśmy schodami na górę i przeszliśmy przez plac budowy. Gdy stanęliśmy na szczycie mieliśmy u stóp panoramę całego miasta. Góra Ararat rysowała się niewyraźnie na południu, gdyż o tej porze dnia przesłaniały ją już mgły i chmury. Blisko jest już stąd do wznoszącego się w parku po drugiej stronie ulicy pomnika Matki Armenii. Jest to ogromny pomnik kobiety trzymającej w ręku miecz. Nie chciało nam się podejść do niego bliżej, gdyż musielibyśmy pokonać w tym celu ruchliwą ulicę i przespacerować się jeszcze kawałek przez park. Zamiast tego wróciliśmy na dół i pieszo poszliśmy do najbliższej stacji metra, z której odjechaliśmy na stację Zorawar Andranik znajdującą się po kinem Rosja.

Pomnik Matki Armenii
Pomnik Matki Armenii

Przedwczoraj już tu byliśmy i oglądaliśmy położoną po drugiej stronie ulicy katedrę, ale tym razem mieliśmy inny cel. Ruszyliśmy na południe ulicą i po kilkuset metrach doszliśmy do placyku, obok którego wznosiła się hala targowa. W środku zaraz koło wejścia stali sprzedawcy suszonych owoców i sudżuków. Tego nam było trzeba. Doszliśmy bowiem do wniosku, że najciekawszym podarunkiem z podróży dla naszej rodziny będą właśnie pyszne, słodkie sudżuki. Utargowałem z jedną ze starszych pań, że sprzeda nam trzy za 3000 dramów. Nie była to chyba zbyt korzystna dla niej cena, bo jej sąsiadka powiedziała coś do niej ze zgorszoną miną. Na to pani odpowiedziała, że przecież tak trzeba zrobić dla gości. Do tego, gdy powiedzieliśmy, że to na prezent, zapakowała nam sudżuki ładnie w plastikowe pudełko, żeby się nie zgniotły po drodze. Na koniec dała Andrzejkowi pyszną drożdżówkę, którą – jak zapewniała – sama upiekła.

Mijając stoiska z wędlinami, warzywami i nabiałem doszliśmy na drugi koniec hali. Jak zobaczyliśmy, po drugiej stronie hali była jeszcze jedna hala, w której odbywał się handel hurtowy. W przejściu między obiema halami także kłębili się ludzie. Niektórzy stali ze skrzyniami pełnymi moreli, inni wieźli skrzynki warzyw i owoców na swoje stoiska, a jeszcze inni chodzili wte i wewte, rozglądając się dokoła.

W dole wypatrzyłem też obok schodów charakterystyczną żółtą cysternę, obok której siedziała pani. Na cysternie nie było żadnych napisów, ale wiedzieliśmy co jest w środku, bo podobne widoki znaliśmy z Gruzji, w której gościliśmy przed trzema laty. Było bardzo gorąco, więc z przyjemnością zamówiłem u pani dwie szklaneczki kwasu chlebowego, który w taki upał znakomicie gasi pragnienie.

Po tych zakupach wróciliśmy na stację metra, pytając się w mijanych sklepach gospodarstwa domowego o „oriesznicę”, czyli specjalną formę do wypiekania ciasteczek w kształcie orzeszków. Rodzina z Ukrainy kiedyś dostarczyła nam taki wyrób, ponieważ jednak był to model przeznaczony do wykorzystania w piecach węglowych, a takiego nie posiadamy, jest dla nas mało użyteczny. Wydaje się jednak, że obecnie „oriesznic” w Armenii nie da się łatwo kupić, a w każdym razie my jej nie znaleźliśmy.

Dojechaliśmy metrem na plac Republiki i pieszo poszliśmy ulicą Abowian, gdyż wydawało mi się, że pani, w której mieszkaniu mieszkaliśmy, mówiła, że na tej właśnie ulicy znajduje się księgarnia. Nie znaleźliśmy jej, ale na skrzyżowaniu ulic Abowian i Moskowian w przejściu podziemnym odkryliśmy stoiska z używanymi książkami. Wybór jest szeroki i na dwóch różnych stoiskach zaopatrzyliśmy się w stare książki kucharskie z lat 60-tych poświęcone kuchni ormiańskiej. Książki były, oczywiście, w języku rosyjskim. Niestety, trochę wykosztowaliśmy się na te zakupy, bo płaciliśmy po 2500 dramów za jedną.

Po tych zakupach wróciliśmy do mieszkania, w którym nocowaliśmy. Zjedliśmy w kuchni resztki jedzenia, a później siedziałem jeszcze z Andrzejkiem, dając mu do orzechy, które dostaliśmy od gościnnych Ormian podczas naszych wędrówek. Przysiadł się do nas Austryjak, z którym uciąłem sobie pogawędkę podczas łupania orzechów. Człowiek był inteligentny i zniósł dzielnie moje zgryźliwe żarty na temat Austryjaków z Arnoldem Schwarzeneggerem jako tematem przewodnim. Ech, to moje skrzywione poczucie humoru

Przed snem poprosiłem jeszcze właścicielkę, żeby zamówiła dla nas taksówkę na lotnisko na 3:30. Co prawda, miałem zapisane numery telefonu erewańskich radiotaksi, ale właścicielka sama zaoferowała się pomocą w tej sprawie, a wydawało mi się, że lepiej wytłumaczy kierowcy, gdzie ma przyjechać, niż gdybym miał to wyjaśniać pani z korporacji taksówkowej przez telefon. Przejazd miał nas kosztować 3000 dramów.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona