Erewań - 22.07.2011

Rano umyliśmy się i zjedliśmy śniadanie w kuchni. Gospodyni w porze śniadaniowej robi gościom kawę lub herbatę. Są też darmowe babeczki. Jeżeli ktoś nie ma potrzeby zjedzenia na śniadanie czegoś konkretnego, może od biedy się tym najeść. Gdy wychodziliśmy z mieszkania, młody Norweg podszedł do naszej gospodyni i poprosił o włączenie wiadomości w telewizji, gdyż słyszał, że coś się stało w jego kraju. Gospodyni włączyła telewizor i zobaczyliśmy w nim spikerkę, która na tle norweskiej flagi opowiadała o wybuchu w Oslo. Nie mogliśmy zobaczyć dokładniej, co się stało, bo musieliśmy już wychodzić. Byliśmy bowiem umówieni na 10:30 na wizytę w fabryce koniaku.

Na przystanku ludzie pomogli nam wybrać właściwą marszrutkę, która zawiozła nas na drugi brzeg przecinającej Erewań rzeki Razdan. Wysiedliśmy u podnóża wzgórza, na którym wznoszą się zbudowane z czerwonej cegły budynki najsłynniejszej ormiańskiej fabryki koniaku. Po kilku nie najlepszych latach, zaraz po upadku ZSRR, fabryka stanęła na nogi dzięki wsparciu francuskiego inwestora.

Zadzwoniliśmy przez bramofon i po chwili siedzieliśmy w holu, czekając na pozostałych zwiedzających. Najpierw zjawił się samotny mężczyzna i wówczas recepcjonistka poprosiła nas o zapłacenie za wycieczkę (3500 dramów od osoby, Andrzejek oczywiście za darmo). Następnie przybyły dwie wycieczki i w mniej więcej 20-osobowej grupie rozpoczęliśmy zwiedzanie w towarzystwie przewodniczki, która oprowadziła nas po budynku zawierającym ekspozycję dotyczącą metod produkcji koniaku. Szczególne miejsce zajmuje beczka, która została przygotowana na początku lat 90-tych w czasie prac międzynarodowej misji pokojowej działającej na rzecz zawieszenia broni w konflikcie między Armenią a Azerbejdżanem. Beczka ma zostać otwarta i wypita, gdy uda się zakończyć pokojowo konflikt w Górskim Karabachu, na co na razie się nie zanosi.

Beczki w fabryce koniaku
Beczki w fabryce koniaku w Erewaniu
Beczka z podpisem Lecha Wałęsy
Beczka z podpisem Lecha Wałęsy

W budynku jest ponadto wielka hala, w której składowane są beczki z koniakiem. Ponieważ część zawartości beczek ulatnia się z nich podczas leżakowania, w powietrzu unosi się zapach, którym przy dłuższym pobycie w budynku pewnie można by się upić (jest to tak zwana „działka aniołów”). Na niektórych beczkach znajdują się podpisy głów państw wizytujących onegdaj fabrykę. W głównej alejce rzuca się w oczy beczka z podpisem Lecha Wałęsy. Wśród wielu innych beczek jest także ponoć beczka z podpisem Aleksandra Kwaśniewskiego, lecz nie udało nam się jej znaleźć. Najwięcej jest podpisów polityków rosyjskich i z krajów będących niegdyś republikami ZSRR. Dzisiaj są to główni odbiorcy ormiańskiego koniaku.

Zwiedzanie kończyła degustacja trunków, podczas której podano koniaki różniące się długością leżakowania. Koniak roczny rzeczywiście przypominał w smaku wódkę, natomiast miałbym wątpliwości, czy koniak 10-letni jest lepszy niż 26-letni.

Po degustacji zaprowadzono nas jeszcze do sklepu przyzakładowego, ale – prawdę mówiąc – nie mieliśmy jakoś ochoty na zakupy. Nikłe ilości konsumowanego przez nas alkoholu nie uzasadniają wysiłku niezbędnego dla przewiezienia do Polski samolotem łatwo tłukącej się butelki.

Po zakończeniu zwiedzania pieszo poszliśmy do położonego po tej samej stronie rzeki na wzgórzu muzeum zagłady. Do muzeum dochodzi się pieszo i nie jeżdżą tamtędy żadne marszrutki. Składa się ono z pomnika, wewnątrz którego płonie wieczny ogień, oraz z położonej w podziemiach sali wystawowej. Dokumentuje ona straszliwą zbrodnię, jakiej dopuścili się Turcy w czasie I Wojny Światowej. W wyniku pierwszego ludobójstwa XX wieku wymordowali oni blisko 2 miliony Ormian zamieszkujących tereny Turcji. Na rozkaz władz tureckich Ormian przepędzano przez pustynie bez wody i jedzenia, topiono w morzu lub organizowano masowe pogromy.

Do dzisiaj Turcy nie tylko nie przeprosili za tę zbrodnię, ale nie uznają w ogóle jej istnienia. W Turcji za publiczne stwierdzenie, że zbrodnia ta miała miejsce, idzie się do więzienia. Trudno się dziwić, że Armenia nie utrzymuje do dzisiaj stosunków dyplomatycznych z Turcją, a granica między oboma krajami jest zamknięta. Jeżeli jest jakaś przeszkoda w przyjęciu Turcji do UE, to w moim przekonaniu jest to stosunek Turków do własnej przeszłości, a nie wiara w Allaha.

Ze zgrozą oglądaliśmy zdjęcia i dokumenty.

Pomnik zagłady Ormian
Pomnik zagłady Ormian

Po wizycie w muzeum zeszliśmy z powrotem na dół i marszrutką pojechaliśmy na drugą stronę rzeki. Wysiedliśmy na pierwszym przystanku przy ulicy Masztoca. Znajduje się tutaj targ. Od razu przy wejściu odwiedzających atakują kramarze oferujący suszone owoce i sudżuki: pyszne kiełbaski złożone z orzechów gotowanych w sokach owocowych (klasyczna wersja opiera się na soku winogronowym). Znajdują się tutaj również stoiska z nabiałem i owocami. Skusiliśmy się na sudżuki (stargowałem cenę do 800 dramów) i świeże figi. Jeden ze sklepikarzy zaproponował toast za Armenię. Poszedłem z nim do jakiejś kanciapy na zapleczu i skosztowałem nalewanego z beczki miejscowego bimbru.

Sudżuki
Sudżuki

Po drugiej strony ulicy znajduje się jedyny funkcjonujący obecnie w Erewaniu meczet. Wiedziałem, że zgodnie z opiniami podróżników nie jest zbyt okazały, lecz skoro już byliśmy w pobliżu, postanowiliśmy go odwiedzić. Meczet rzeczywiście nie należy do największych arcydzieł sztuki islamu, a do tego trwał w nim właśnie remont, ale dobrze zrobiliśmy zachodząc do środka, bo na dziedzińcu spotkaliśmy niezwykle przyjaznego Persa. Porozmawialiśmy trochę o psychologii dzieci w kontekście Andrzejka. Doktor Akbar Aghighi był bowiem psychologiem. Udzielił nam kilku rad w kontekście wychowania Andrzejka i zaprosił nas do Teheranu. Gdy powiedziałem, że obawiam się nieco o Małgosię, która musiałaby podróżować w Iranie opatulona od stóp do głów zgodnie z regułami ortodoksyjnego islamu, odrzekł, że nie jest aż tak źle i że czadory nie są w Iranie wymagane. By pokazać nam, jak chodzą ubrane kobiety w Iranie, zaprowadził nas do pokoju, w którym siedziała starsza miła pani. Pani ubrana była w spodnie i miała zakrywający ręce żakiet, a także chustkę na głowie. Dała Andrzejkowi irański kalendarz i powiedziała nam, że tak naprawdę jest Ormianką, ale wychowała się w Iranie, a teraz pracuje w ośrodku kultury irańskiej, gdyż zna i ormiański, i perski. Poza tym zwierzyła się, że ten ubiór wcale nie jest wygodny (w co łatwo było uwierzyć, gdyż był wyjątkowo upalny dzień), ale cóż – praca to praca. Doktor Aghighi też chyba rozumiał tę kwestię, gdyż doradził nam wyjazd do Iraniu wiosną lub jesienią. Na koniec zaprosił nas do swojego mieszkania w Erewaniu na kolację na 10 wieczór. Prosił tylko, byśmy przed wizytą zadzwonili do niego i potwierdzili, że przyjdziemy.

Kościół świętego Sergiusza
Kościół świętego Sergiusza

Niedaleko od meczet znajduje się kościół świętego Sergiusza. Poszliśmy tam. Zwiedziliśmy już mnóstwo kościołów w Armenii, więc ten nie rzucił nas na kolana. Ale mogliśmy dzięki tej wizycie zobaczyć fragment ormiańskiego ślubu.

Następnie pojechaliśmy marszrutką na północ ulicą Masztoca. Przy końcu tej ulicy znajduje się uliczka prowadząca do Matenadaranu, muzeum piśmiennictwa. Przed wejściem usiedliśmy na murku i zjedliśmy figi. Przyglądał nam się kamienny posąg Mesropa Masztoca, uczonego mnicha, który w IV wieku opracował alfabet ormiański.

Pomnik Mesropa Masztoca
Pomnik Mesropa Masztoca

Kupiliśmy bilety (1000 dram od osoby) i zaczęliśmy zwiedzanie. W dwóch salach są udostępniane bardzo stare manuskrypty, najczęściej są to fragmenty Pisma Świętego i dzieła religijne. Jest też polski akcent w postaci listu napisanego w staropolszczyźnie. Nie jest on niestety opisany, więc nie wiadomo, w jakim kontekście został napisany.

Pieszo poszliśmy w kierunku opery. Na placu przed operą jest wiele kawiarni. W jednej z nich zamówiliśmy obiad. Obiad był zjadliwy, ale kelnerzy ruszali się jak muchy w smole.

Po powrocie do domu posiedzieliśmy trochę w kuchni z Andrzejkiem. Później zaś zjawił się miły Austryjak. Pogadaliśmy sobie trochę o podróżach i o życiu. Austryjak był prawnikiem i jadąc służbowo do Iranu, postanowił zahaczyć po drodze o Gruzję i Armenię.

Pod koniec rozmowy dołączył do nas Francuz, który przyjechał do Armenii w ramach akcji organizowanej przez jakąś organizację pozarządową. Towarzystwo stało się więc wielonarodowe, zwłaszcza że dołączyła do nas także nasza gospodyni. Rozmawialiśmy o przydatności języka rosyjskiego i wielu innych rzeczach, jednak jak bumerang wracał temat zamachów w Norwegii.

Bardzo ciekaw byłem Iranu i z chęcią wybrałbym się do spotkanego przez nas w meczecie Persa, ale po całodziennym zwiedzaniu czułem się wykończony. Miałem ochotę o 10 pójść do łóżka, a nie z wizytą. Dlatego też zadzwoniłem do doktor Aghighi i przeprosiłem go, zapraszając go równocześnie do Polski. Może kiedyś jeszcze się spotkamy.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona