Sewan - 17.07.2011

Poranek zaskoczył nas brakiem wody. Zjedliśmy śniadanie na ławce przed domkiem. Było trochę zimno i wiało. Jak się przekonaliśmy, także ranki nad jeziorem Sewan nie są szczególnie ciepłe.

Zamówiłem taksówkę, korzystając z jednego ze spisanych wczoraj numerów telefonów. Przyjechał po nas ten sam dziadek-gruźlik, który przywiózł nas wczoraj po południu do ośrodka. Tym razem kazałem mu zawieźć nas do klasztoru Sewanawank. Zapłaciliśmy za kurs 1000 dramów.

Taksówkarz wysadził nas na placyku, na którym zaparkowanych było sporo innych samochodów, a nawet kilka autokarów, które najwyraźniej przywiozły tutaj grupy wycieczkowe. Obok placyku przy drodze prowadzącej do klasztoru znajdowały się stoiska z pamiątkami. Wokół kręciło się sporo ludzi, co nie dziwiło nas, jako że była niedziela. Miasto Sewan jest połączone z Erewaniem dobrą drogą, którą da się przejechać w godzinę, więc w letnie weekendy nad jeziorem jest zawsze mnóstwo ludzi.

Klasztor położony jest na górce, na którą wchodzi się po schodach. Schody są wąskie, więc biorąc pod uwagę, że w jedną i w drugą stronę wciąż podążał tłum ludzi, nie pozostawało nam nic innego niż dać się ponieść w górę tej fali. Na jednej z platform pośrodku schodów jakiś dziadek przygrywając sobie na gitarze śpiewał piosenki w celach zarobkowych. Śpiewał po ormiańsku, więc słów nie rozumiałem, ale ludzie zaśmiewali się, słysząc piosenkę, więc domyślam się, że tekst musiał być wyjątkowo zabawny.

Klasztor Sewanawank
Klasztor Sewanawank

Na wzgórzu znajdowały się dwa kościoły. Jeden był zamknięty, a w drugim odbywała się właśnie msza. Chwilę przyglądaliśmy się mszy, w której uczestniczyło kilku duchownych. Jeden z nich miał na głowię koronę – taką, jaką zakładają podczas nabożeństw księża prawosławni i greckokatoliccy. Andrzejek, który już od kilku dni marudził nam, że chce zapalić białą świeczkę, dostał wreszcie swoją szansę. W poprzednio zwiedzanych przez nas kościołach nie mogliśmy sprawić mu przyjemności, bo białych świeczek nie było. Są znacznie droższe niż małe świeczki z żółtego wosku, które najczęściej kupują wierni.

O samej mszy trudno cokolwiek powiedzieć, gdyż nie rozumieliśmy słów wypowiadanych przez księży ani słów pieśni. Prawdopodobnie nie rozumieli ich także uczestniczący w niej Ormianie, gdyż językiem liturgii w kościele ormiańskim jest grabar, starożytna forma języka ormiańskiego. Można się domyślać, że jest on tak samo zrozumiały dla dzisiejszych Ormian jak dla nas język starocerkiewnosłowiański.

Msza w klasztorze Sewanawank
Msza w klasztorze Sewanawank

Za kościołem do punktu widokowego ze ślicznym widokiem na jezioro wiedzie ścieżka. Można sobie tu zrobić ładne zdjęcie na tle jeziora. Cała górka ze znajdującym się na niej klasztorem była kiedyś wyspą, ale ze względu na obniżenie poziomu wody w jeziorze wyspa przekształciła się w półwysep.

Ośnieżone szczyty i jezioro Sewan
Ośnieżone szczyty i jezioro Sewan

Obniżenie się wody w jeziorze było jednym z dokonań radzieckich inżynierów, którzy doszli do wniosku, że woda z jeziora może przydać się gdzieś indziej. Realizacja tego pomysłu wywołała oczywiście negatywne skutki dla środowiska. Władze Armenii czynią od lat wysiłki, by przywrócić w jakimś stopniu stan poprzedni. W ich efekcie pod górami przeprowadzono kilkudziesięciokilometrowy kanał, dzięki któremu zawrócono bieg rzeki Arpa i skierowano jej wody do jeziora. Od tego czasu poziom wody w jeziorze stopniowo wzrasta.

Z punktu widokowego wróciliśmy do kościółków, a potem zeszliśmy na parking na dole. Dokładnie obejrzeliśmy stoliki handlarzy pamiątek. Królowała na nich biżuteria, a zwłaszcza piękne ormiańskie krzyżyki wykonane z metalu lub kamieni półszlachetnych. Były też różne figurki: Ormianie w strojach ludowych, zwierzątka. Pytaliśmy o ceny, ale wydały nam się dość jak na Armenię wygórowane. Zaczepił nas taksówkarz, który poprzedniego dnia proponował nam kurs do Erewania, ale jako że sprawił na nas wrażenie cwaniaczka, podziękowaliśmy mu za usługi.

Pieszo ruszyliśmy w kierunku głównej drogi, aby rozruszać kości. Gdy nam się znudziło, mijaliśmy właśnie jakąś restaurację. Ponieważ wszystkie napisy były po ormiańsku, poprosiłem pracownika restauracji, żeby wytłumaczył pani z radiotaksi, dokąd ma wysłać taksówkę. Czekaliśmy na nią jakieś 10 minut. Za kurs powrotny do naszego ośrodka zapłaciliśmy 1000 dram.

Ponieważ pogoda była ładna, przebraliśmy i poszliśmy na plażę. Na plaży są leżaki i parasole. Plaża jest pokryta piaskiem, ale jest to chyba piasek sztucznie nawieziony przez właścicieli ośrodka, bo z boku plaży leży cała jego hałda sprawiająca wrażenia, jakby wyrzucono ją tam z ciężarówki. Woda nie jest specjalnie zimna, ale wkrótce po wejściu do niej okazuje się, że dno, przynajmniej w strefie bliskiej brzegu, jest pokryte kamieniami. Głębokość wody wraz z oddalaniem się od brzegu zmienia się powoli, więc mogliśmy bez specjalnych obaw pozwolić Andrzejkowi samemu bawić się w jeziorze. Jednym ze skutków stopniowego podnoszenia się stanu wody w jeziorze Sewan jest to, że woda pochłania coraz to nowe fragmenty nabrzeża. Blisko naszej plaży mogliśmy obserwować nie tylko wyrastające z wody drzewa, ale także np. surrealistycznie wystający z wody kran, a nawet częściowo pochłonięty przez jezioro betonowy szkielet jakiejś budowli, która kiedyś musiała być ośrodkiem wczasowym lub restauracją.

Andrzejek kąpie się w jeziorze Sewan
Andrzejek kąpie się w jeziorze Sewan

Gdy trochę zgłodnieliśmy, poszliśmy do restauracji i zamówiliśmy 10 raków i przystawki. U nas raki są rarytasem, natomiast nad Sewanem można je zjeść jako niezbyt drogą przekąskę. Za 10 raków z dodatkami zapłaciłem około 7000 dramów.

Po przekąsce postanowiliśmy udać się do miasta. Zamówiliśmy w tym celu radiotaksi. Za kurs zapłaciliśmy 600 dramów. W mieście kupiliśmy owoce, kiełbasę i trochę łakoci, po czym wziętą z ulicy taksówką wróciliśmy do naszego ośrodka, płacąc tym razem 500 dramów

Jako że podróżowanie taksówkami po Armenii spodobało nam się (nie jest to droga opcja, pozwala podróżować na trasach, na których komunikacja zbiorowa nie funkcjonuje dobrze, i oszczędza wysiłku związanego ze zmianą marszrutki w Erewaniu, co wiąże się często z koniecznością przejechania z jednego postoju marszrutek na drugi) zapytałem taksówkarza o cenę przejazdu do Garni. Pojutrze miałem zamiar udać się właśnie do tej położonej niedaleko od Erewania wioski. Taksówkarz powiedział mi, że powinno nam się udać wynegocjować za przejazd cenę 8000 dramów i doradził, by nie brać taksówki z taksometrem, bo przejazd według taksometru na pewno będzie droższy. Sam, niestety, nie mógł nas zawieźć, bo we wtorek miał wolne.

Jako przekąskę zjedliśmy owoce, a potem poszliśmy jeszcze trochę posiedzieć na plaży. Po południu zaczęło się ochładzać, więc nie było już mowy o opalaniu się, ale przyjemnie można było odpocząć na leżaku przy szumie fal.

Wieczorem postanowiłem ugotować przed domkiem kukurydzę na swojej kuchence. Tymczasem obok naszego domku przy stoliku ormiańska rodzina biesiadowała przy muzyce puszczanej z magnetofonu. Jedna z kobiet poprosiła mnie, bym udostępnił jej gniazdo elektryczne w naszym domku, bo chciała podładować swoją komórkę.

Małgosi tymczasem tak bardzo podobał się jeden z wykonawców, że namówiła mnie, bym podszedł do Ormian i zapytał ich, kto śpiewa. Zdobyłem w ten sposób nazwisko piosenkarza, ale skończyło się – jak to często zdarza się w Armenii – na piciu wódki z sympatycznymi Ormianami i zagryzaniu grillowanym mięsem.

Gdy myliśmy się wieczorem, zgasło światło. Nadchodził zmrok i w pokoju było ciemno, więc niełatwo było mi wygrzebać w plecaku latarkę i baterię, a następnie włożyć baterie do środka. Na szczęście po półgodzinie światło pojawiło się znowu.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona