Zerwaliśmy się przed piątą rano i zgodnie ze wskazaniami nawigacji pojechaliśmy na parking, na którym mieliśmy zostawić nasz samochód. Okazało się, że jest to niewielkie stosunkowo podwórko na tyłach wiejskiego domu.
Właściciel zawiózł nas swoim samochodem na lotnisko. Przekazaliśmy mu informację, kiedy mamy zamiar wracać, i umówiliśmy się, że po powrocie, gdy odbierzemy bagaże, zadzwonimy do niego, by podjechał pod terminal. Kombinacja ta wynikała z tego, że postój przed terminalem jest bezpłatny tylko przez 15 minut, a później kierowca musi zapłacić dość wysoką opłatę.
Jak zwykle zapakowaliśmy nasze plecaki w wojskowe worki transportowe, do jednego z nich dodatkowo wciskając siedzisko samochodowe dla Andrzejka. Przezornie przed wyjazdem kupiłem kłódki TSA. Rzecz w tym, że władze USA roszczą sobie prawo do zaglądania do dowolnych bagaży transportowanych drogą lotniczą. Jeżeli chcemy taki bagaż zamknąć na zamek lub na kłódkę, to musi być to zamek lub kłódka ze specjalnym certyfikatem TSA. Mogą one wówczas zostać otwarte na lotnisku przez upoważnionego pracownika dokonującego kontroli. Jeżeli użyjemy zwykłego zamka lub zwykłej kłódki, musimy liczyć się z tym, że w razie potrzeby funkcjonariusze nam je otworzą siłowo.
Samolot do Amsterdamu obsługiwały linie Czech Airlines. Loty odbył się bez niespodzianek. Po drodze zaserwowano nam napoje i ciasteczka.
W Amsterdamie nie mieliśmy dużo czasu na przesiadkę. Ledwie trochę ponad półtorej godziny. W przypadku lotniska tak wielkiego czasu nie jest zbyt wiele. Gdy doszliśmy do miejsca, w którym odbywa się kontrola bezpieczeństwa, zobaczyliśmy długą kolejkę podróżnych. Obok znajduje się przejście ekspresowe przeznaczone dla podróżnych z krótkim czasem przesiadki, a nad nim wisi monitor, na którym jest wyświetlana lista lotów, których pasażerowie są upoważnieni do korzystania z tego przejścia. Naszego lotu na nim nie było, więc stanęliśmy w zwykłej kolejce. Nie doszliśmy chyba jednak nawet do 1/3 kolejki, gdy pojawił się na monitorze i mogliśmy ją opuścić.
O samolocie linii KLM, którym lecieliśmy do San Francisco, nie można powiedzieć nic złego. Przeciwnie: system rozrywki pokładowej był bardzo dobry, a jedzenie smaczne. Obejrzałem sobie japońską komedię grozy. Japoński humor jest specyficzny, ale mi odpowiada. Andrzejek zajmował się głównie graniem w gry komputerowe.
Przed lądowaniem przeżyliśmy lekki szok, gdy usłyszeliśmy, jaka jest temperatura w San Francisco. Zaledwie kilkanaście stopni Celsiusa. Co prawda, nie spodziewałem się tropikalnych upałów, ale myślałem, że lato kalifornijskie jest cieplejsze niż polskie.
![]() | |
|
Na lotnisku w San Francisco najpierw ustawiliśmy się do kontroli paszportowej. Stanęliśmy na końcu długiej kolejki, bo siedzieliśmy na końcu samolotu. Jeden ze strażników zauważył jednak, że stoimy z dzieckiem, i poprosił nas do przodu.
Odprawa przy okienku kontroli paszportowej była krótka. Zgodnie z prawdą powiedziałem, po co przyjechaliśmy i że zamierzam zatrzymać się przez pierwsze dwa dni u kolegi, z którym kiedyś pracowałem, a który obecnie mieszka w Sunnyvale. Oczywiście bez problemów otrzymaliśmy półroczną wizę.
Następnie udaliśmy się w kierunku taśmy, na której kręciły się bagaże podróżnych. Mieliśmy trzy sztuki bagaży: torbę i dwa plecaki. Torbę od razu zauważyliśmy, ale po plecakach nie było ani śladu. Podeszliśmy w związku z tym do stanowiska reklamacji bagażowych. Zwróciłem się do jednej z pań po angielsku i zacząłem grzebać w papierowej teczce, w której miałem najważniejsze dokumenty naszej podróży, w poszukiwaniu kart pokładowych z nalepionymi na nich kwitami bagażowymi. W pewnym momencie powiedziałem jednak coś do Andrzejka po polsku. Pani, z którą rozmawiałem, usłyszała to i odpowiedziała po polsku. Wyjaśniła, że nasze plecaki prawdopodobnie wylądowały jako bagaż ponadwymiarowy na osobnym stanowisku i pokazała, jak tam dojść. Rzeczywiście, nasze plecaki były we wskazanym miejscu.
Następnie z bagażami podeszliśmy na
stanowisko odprawy celnej, na której prześwietla się bagaże w
poszukiwaniu kontrabandy. Zatrzymano bagaż Małgosi, a pan celnik
wielokrotnie dopytywał się, czy nie mamy żadnego jedzenia.
Wiedziałem, że wwożenie do USA jedzenia może skończyć się kłopotami,
więc nie wziąłem ze sobą nawet zestawów z liofilizowaną żywnością dla
osób uprawiających trekking i turystykę wysokogórską, mimo że
uznałem, że mogłyby nam się przydać. Nasze polskie paszporty od razu
jednak wzbudziły zainteresowanie celników. Słyszałem, jak
przeglądając nasze dokumenty celnik powiedział do celniczki: „kiełabasa”!
Jakież inne jedzenie mógłby wieźć ze sobą do USA Polak? Celnicy
kazali rozbebeszyć plecak, a następnie ponownie go prześwietlali.
„Kiełbasą” okazała się butelka z żelem pod
prysznic.
Zgodnie z dość czytelnymi strzałkami dostaliśmy się
windą na odpowiedni poziom lotniska, skąd odjeżdżała kolejka do
budynku, w którym znajdowały się biura firm wynajmujących samochody.
Ustawiliśmy się w kolejce do stanowiska firmy Dollar. Zacząłem
grzebać w plecaku, by wyciągnąć swoją teczkę z dokumentami, wśród
których znajdował się voucher uprawniający do odebrania samochodu,
ale nie mogłem jej znaleźć. Uświadomiłem sobie wówczas, że zostawiłem
ją przy stanowisku reklamacji bagażowych na ladzie, gdy usiłowałem
znaleźć kwity bagażowe. Zmęczenie po wielogodzinnym locie i stres
wywołany drobnymi komplikacjami – tym tłumaczę sobie swoje
roztargnienie.
Zostawiłem Małgosię w kolejce, a sam wróciłem do terminala, z którego przed chwilą odjechaliśmy. Władowałem się, ignorując znaki zakazu, z powrotem do hali, w której urzędowali celnicy. Tam natychmiast przechwycił mnie oficer służb amerykańskich. Oczywiście zebrałem solidny ochrzan, że naruszam przepisy portu lotniczego. Zwalając winę na swoje zagubienie, stres i ogólną nieznajomość przepisów wytłumaczyłem się i w końcu oficer pozwolił mi wrócić do stanowiska reklamacji bagażowych, skąd odebrałem bez problemów swoją teczkę. Nie polecam jednak podobnego działania, które byłoby właściwe być może w Moskwie lub w Delhi, ale w San Fracisco było zwykłą głupotą. Ryzykowałem poważne nieprzyjemności, co najmniej jakąś grzywnę za złamanie niejednego pewnie przepisu. Rozsądnie bym się zachował, gdybym udał się do znajdującego się na lotnisku biura KLM, gdzie z pewnością odzyskałbym swoją własność. Wszystko skończyło się dobrze, ale musiałem w myślach dopisać do listy naszych durnowatych zachowań podczas tej podróży kolejną pozycję.
Z odnalezioną zgubą wróciłem do Małgosi, która przytomnie czekała na mnie w kolejce. Wkrótce nadeszła nasza kolej. Ignorując sugestie pracownika, który próbował opchnąć mi dodatkowe ubezpieczenia lub płatne polepszenie klasy samochodu, załatwiłem sprawy papierkowe i windą dotarliśmy na piętro, na którym znajdował się garaż firmy Dollar. Tutaj dostaliśmy kluczyki do Chevroleta Captiva. Jego uruchomienie nie okazało się łatwe ze względu na całkiem sporą ilość przełączników i dźwignię zmiany biegów. Był to bowiem, rzecz jasna, samochód z automatyczną skrzynią biegów, a z takim urządzeniem nie mieliśmy wcześniej do czynienia. Nieodzowna okazała się pomoc pracownika wypożyczalni, który okazał pełne zrozumienie.
Zasady obsługi samochodów z automatyczną skrzynią są znacznie prostsze niż samochodów z ręczną skrzynią biegów. Używa się głównie biegów „D” (jazda do przodu), „R” (jazda do tyłu), funkcji „parking” i pedału gazu. Po bardzo krotkim instruktarzu można zostać królem amerykańskich szos. W drugą stronę raczej nie ma prawa to działać. Amerykanin przyjeżdżający do Europy, który nie ma doświadczenia z manualną skrzynią biegów, ma z pewnością duży problem, jeżeli wpadnie na pomysł, by wziąć z wypożyczalni samochód bez skrzyni automatycznej.
Posiłkując się nawigacją, którą wzięliśmy z Polski, dojechaliśmy do domu mojego kolegi w Sunnyvale. Z lotniska jedzie się tam głównie autostradą. Zauważyliśmy, że autostrada jest stara i ma dość wysłużoną nawierzchnię. Amerykańskie autostrady budowano kilkadziesiąt lat temu, więc lata młodości mają za sobą, ale spełniają świetnie swoje zadanie, a o to przecież chodzi. Ludzie jeżdżą bardzo przepisowo. Nikt nie przekracza dozwolonej prędkości, a jeśli już, to nie więcej niż 10 mil na godzinę. Ludzie są uprzejmi i nie ma większych problemów ze zmianą pasów. Dość ciekawe jest to, że znaków drogowych jest zdecydowanie mniej niż w Europie. Zastępują je tablice z napisami umieszczone obok drogi, z których można dowiedzieć się na przykład o obowiązującym na danym odcinku ograniczeniu prędkości. W USA ma to rzeczywiście sens. W Europie raczej by się nie sprawdziło. Kto by zrozumiał, o czym mówi znajdujący się obok drogi napis na przykład gdzieś pod Budapesztem?
Jacek i jego żona Ewa powitali nas serdecznie. Byliśmy potwornie zmęczeni. Andrzejek jeszcze w samochodzie poszedł spać i nie dało się go dobudzić.
W związku z tym sami zjedliśmy obiad. Trochę porozmawialiśmy, wspominając stare dzieje. Poszliśmy też na spacer z Jackiem, który pokazał nam najbliższe otoczenie swojego miejsca zamieszkania.
Obserwując życie naszych znajomych i słuchając ich opowieści, trochę żałowałem, że w swoim czasie nie zdecydowałem się na wyjazd za granicę. Już kilka razy podchodziłem do tego problemu, ale ostatecznie nigdy się nie zdecydowałem. Zawsze szalę przeważała obawa o nasze sprawy rodzinne, przyszłość za pięć, dziesięć czy dwadzieścia lat. Może jednak należało być bardziej zdecydowanym i odważniej podejść do tego wyzwania? Małgosia była oczarowana Kalifornią i możliwościami, jakie daje życie w dużym wielokulturowym mieście. Czemu w Polsce zima trwa tak długo, ludzie są przerażająco konserwatywni, a stosunek państwa do obywatela tak, mówiąc wstrzemięźliwie, chłodny?
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 Następna strona