Następny dzień przyniósł nam na samym początku trochę mocnych wrażeń. Nasz Prosiaczek zagorączkował i to wysoko. Nie mieliśmy, co prawda, przy sobie termometru, ale czoło miał rozpalone gorączką, a wzrok szklisty.
W Polsce wykupiliśmy ubezpieczenie Warty z opcją assistance, więc zadzwoniłem szybko z komórki na numer kontaktowy, ale dziewczyna, która odebrała, powiedziała mi tyle, że mogę wziąć rachunek od lekarza i starać się o zwrot kosztów, a lekarza mam sobie znaleźć sam.
Udałem się zatem na recepcję. Poza tajskimi recepcjonistami był tam również jakiś biały człowiek, może menedżer czy ktoś w tym rodzaju. Powiedział mi, że hotel nie ma umowy z żadnym lekarzem i nikogo takiego nie zatrudnia, ale może mi polecić niedrogą klinikę, w której leczyli się jego klienci. Wziąłem, więc karteczkę z nazwą kliniki i adresem, ubraliśmy siebie i chłopaka i poszliśmy do lekarza. Usłużny personel hotelowy wezwał dla nas taksówkę. Podróż trwała około 40 minut – Bangkok to wielka, wielomilionowa metropolia, zatem te 40 minut w skali miasta tej wielkości było naprawdę krótką przejażdżką.
Taksówkarz wysadził nas na parkingu znajdującym się na parterze kliniki. Zaraz podeszli do nas pracownicy kliniki, pytając, co nas sprowadza. Gdy wyjaśniliśmy, że potrzebujemy konsultacji lekarskich dla dziecka, zaprowadzono nas do windy i powiedziano, na które piętro mamy się udać.
Na piętrze, na którym wysiedliśmy, zaraz naprzeciwko windy znajdowała się recepcja. Niestety, okazało się, że akurat żaden pediatra w tym momencie nie przyjmuje. Biorąc pod uwagę okoliczności, poprosiliśmy, by zarejestrowano nas do internisty. Nie uśmiechało nam się jeżdżenie po Bangkoku z gorączkującym Prosiaczkiem w poszukiwaniu pediatry. Zajęła się nami miła i nieźle rozmawiająca po angielsku pielęgniarka. Przed wizytą zważyła i zmierzyła chłopaka na wadze, a także zmierzyła mu temperaturę.
Prosiaczka zbadał sympatyczny i mówiący również bardzo dobrze po angielsku młody lekarz. Powiedział, że jest to drobna infekcja górnych dróg oddechowych, która za parę dni z pewnością przejdzie bez śladu. Zapytałem go, czy powinniśmy w związku z tym zrezygnować z naszych planów i pozostać kilka dni dłużej w stolicy. Byłaby to dla nas spora komplikacja, bo większość hoteli na trasie mieliśmy już zarezerwowanych, a częściowo nawet opłaconych. Jednak w obliczu komplikacji zdrowotnych naszego Prosiaczka fakt ten, rzecz jasna, niewiele znaczył. Lekarz jednak zapewnił nas, że nie ma takiej potrzeby i życzył nam przyjemnych wczasów.
Pielęgniarka zaprowadziła nas do sąsiadującego z recepcją okienka, które okazało się punktem aptecznym. Podczas gdy aptekarze szukali naszych lekarstw, poprosiłem pielęgniarkę o rachunek. Powiedziałem, że będzie nam potrzebny do ubezpieczenia. Pielęgniarka zapytała się o nazwę towarzystwa ubezpieczeniowego, twierdząc, że z wieloma towarzystwami klinika ma podpisaną umowę umożliwiającą rozliczanie się bezgotówkowe. Oczywiście nazwa polskiej Warty nic jej nie powiedziała. Zadzwoniłem więc na infolinię, próbując wydobyć informację od dziewczyny reprezentującej firmę świadczącą usługi assistance na rzecz Warty, czy istnieje w tym przypadku możliwość rozliczenia bezgotówkowego. Generalnie takie rozwiązanie jest korzystne, ponieważ nie musiałbym wówczas nic płacić za poradę lekarską i leki. Wydobycie jednak od obsługi infolinii potrzebnych mi informacji okazało się trudne. Dziewczyna – jak się okazało – nie znała języków obcych, co mi osobiście wydaje się dość absurdalne, ale w naszym kraju zdarzają się i większe absurdy. Lekarz, który chciał koniecznie porozmawiać z kimś z mojego towarzystwa ubezpieczeniowego, był mocno zdziwiony tymi problemami komunikacyjnymi. Jedyne, co mogła mi zaproponować dziewczyna z infolinii, to wysłanie faksu do kliniki z informacjami niezbędnymi do bezgotówkowego rozliczenia. W końcu jednak zdecydowałem się zapłacić kartą.
Gdy dowiedziałem się, ile łącznie będzie mnie kosztowała porada łącznie z lekami, a było to w przeliczeniu mniej więcej 40 złotych (480 bahtów), uznałem, że próby wykorzystania naszej polisy nie miały żadnego sensu. Z billingu telefonicznego, który otrzymałem już w Polsce, okazało się, że więcej mnie kosztował roaming do Polski niż wydałem na lekarza. Ogólnie, więc wychodzi na to, że w Tajlandii szkoda zawracać sobie głowę polisami, chyba że choroba jest rzeczywiście poważna. Przy takich cenach leków i usług medycznych drobne zachorowania lepiej leczyć płacąc za wszystko samemu, zbierając ewentualnie rachunki, które można przedstawić w towarzystwie ubezpieczeniowym po powrocie do kraju.
Około południa byliśmy z powrotem w hotelu. Przebraliśmy się i postanowiliśmy postarać się zrealizować w jak największym zakresie program zwiedzania, który przygotowaliśmy sobie na dzisiejszy dzień. Wskutek komplikacji zdrowotnych Prosiaczka spora część dnia już nam uciekła, ale lekarz powiedział, że jest to tylko drobna infekcja, a chłopak, mimo że czoło miał nadal gorące, wyglądał już i zachowywał się całkiem normalnie.
Przed zwiedzaniem zjedliśmy w hotelowej restauracji wczesny obiad. Jedzenie było dobre, ale restauracja okazała się, jak na standardy tej części Azji, droga (za dwudaniowy posiłek dla dwóch osób zapłaciliśmy mniej więcej 500 bahtów).
Potem poprosiliśmy obsługę hotelu o wezwanie taksówki. Taksówkarzowi kazaliśmy zawieźć się przed pałac królewski. Przejażdżka kosztowała nas około 40 bahtów (taksówki w Bangkoku są tanie i powszechnie dostępne – płaci się według wskazań taksometru).
Pałac królewski to otoczona dość wysokim murem część miasta, na którą składa się świątynia królewska, najświętsze miejsce tajskich buddystów oraz właściwy pałac królewski, którego niewielka część jest dostępna dla zwiedzających. Król mieszka obecnie w nowym pałacu w północnej części miasta, ale budynki starego pałacu są wykorzystywane w celach ceremonialnych.
Już po przejściu przez bramę w murze otaczającym pałac po lewej stronie pojawiają się złocone kopuły budynków świątyni królewskiej. Widok jest to zaiste wspaniały. Wstęp do tego zabytku, kosztujący 500 bahtów i jest to bardzo dobra inwestycja. Co prawda, przez pałac przewalają się tłumy turystów, co z pewnością odbiera mu nieco uroku, jednak i tak jest to niewątpliwie wspaniały zabytek. Z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, a widziałem już w życiu niejedno, że pałac królewski w Bangkoku, a zwłaszcza świątynia królewska, to miejsce, które każdy powinien zobaczyć. Najświętsze wyobrażenie Buddy w Tajlandii, tak zwany Szmaragdowy Budda, to trochę niepozorna, niewysoka figurka, ale towarzyszy jej nieprawdopodobny przepych.
![]() | |
|
Sam pałac królewski w porównaniu ze świątynią to zaledwie jeden z wielu zabytków, jakie się ogląda podczas podróży. Zbudowany w europejskim stylu mógłby równie dobrze znajdować się we Włoszech czy we Francji. Do tego nie można wejść do środka. Udostępnionych jest tylko kilka wnętrz, które pełnią funkcję muzeum broni, niezbyt interesującego dla nie-koneserów.
![]() | |
|
Dużo ciekawsze jest inne muzeum, do którego wchodzi się już po wyjściu z pałacu. Wejście znajduje się obok kas biletowych. W tym muzeum główną część zbiorów stanowią kosztowności królewskie i regalia królów Tajlandii.
Po wyjściu z pałacu ruszyliśmy do Wat Po. Ta świątynia, położona nieco na południe od pałacu królewskiego, ale w jego bezpośrednim sąsiedztwie, jest jedną z głównych świątyń w kraju. Miejsce to jest znacznie spokojniejsze niż pałac królewski, a turystów jest zdecydowanie mniej. Dlatego też spacer po świątyni bardzo nam się podobał, mimo że nie onieśmielała przepychem w takim stopniu jak świątynia królewska.
![]() | |
|
![]() | |
|
![]() | |
|
Największym (dosłownie) obiektem w tej świątyni jest kilkudziesięciometrowy posąg leżącego Buddy. Posąg spoczywa w budynku, który jest niewiele większy niż sam Budda. Dlatego ogląda się go po kawałku, a całą postać można objąć wzrokiem tylko stojąc przy głowie i patrząc w kierunku stóp lub stojąc koło stóp i patrząc w kierunku głowy.
![]() | |
|
Po wyjściu z Wat Po postanowiliśmy wrócić pieszo do naszego hotelu. Gdy przechodziliśmy koło znajdującego się obok pałacu królewskiego parku, jakiś starszy pan zaczął zapraszać nas do wejściu. Więc weszliśmy. Akurat trwały przygotowania do występów ludowych. Pozwoliło to nam zrobić kilka fotografii młodych Tajek w tradycyjnych strojach.
![]() | |
|
Potem poszliśmy do hotelu, mijając po drodze Pomnik Demokracji. Pomnik upamiętnia rozruchy, które miały miejsce w latach 30-tych XX wieku, w wyniku których król przestał być władcą absolutnym, a Tajlandia stała się monarchią konstytucyjną. Trzeba przyznać, że Tajlandia do dzisiaj nie jest wzorcową demokracją i przez większą część XX wieku nią nie była – rządy wojskowych junt przeplatały się z krótkimi okresami cywilnych rządów. Jak już wspomniałem, nawet w czasie naszej podróży po Tajlandii w kraju sprawowali władzę wojskowi. Z drugiej zaś strony Tajowie czczą króla, przynajmniej publicznie. Wszędzie na ulicach wiszą jego portrety. Obrazki z dobrym monarchą przechadzającym się po polach lub obściskującym dzieci są również najczęstszym spotem reklamowym w tajskiej telewizji. Trzeba jednak przyznać, że Pomnik Demokracji stoi sobie w centralnym miejscu miasta, jest ładnie oświetlony przez lampy, co sprawia, że cieszy on oczy.
Nad rzeką w pobliżu naszego hotelu odkryliśmy niewielki targ nocny. Kupiliśmy sobie na nim przekąski rybne z grilla, które zajadaliśmy, podążając do hotelu.
Wieczorem zostałem sam w hotelu z Prosiaczkiem, a Małgosia poszła na stoisko z łakociami, które wczoraj odkryliśmy – tak jej zasmakował kokosowy custard. Po konsumpcji poszliśmy spać. Dzień rozpoczął się w dość stresujący sposób, ale popołudniowe zwiedzanie było nadzwyczaj przyjemne i dostarczyło nam wielu niezapomnianych wrażeń.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona