Satun-Thaleban - 19.01.2007

Obudziliśmy się trochę po szóstej rano i szybko spakowaliśmy nasze rzeczy, co zresztą było o tyle proste, że właściwie ich nie rozpakowaliśmy poprzedniego dnia. Potem Małgosia poszła szybko na targ ranny, by zrobić trochę zdjęć oraz kupić suszone krewetki – produkt dość trudno dostępny w Polsce i nieprzyzwoicie drogi. Suszone krewetki mają bardzo silny rybny zapach, więc podczas dalszej części naszej podróży musieliśmy uważać, by nie nasmrodzić za bardzo.

Ja siedziałem w pokoju hotelowym i czytałem sobie książkę, podczas gdy Prosiaczek spał. Hotel był prosty, bez żadnej restauracji czy kawiarni, a śniadanie nie było, rzecz jasna, wliczone w cenę. Z tego powodu i z racji tego, że mieliśmy i tak wyjechać wcześnie, a podróż nie miała być długa, śniadanie planowaliśmy zjeść dopiero po dotarciu do celu.

Po powrocie Małgosi obudziliśmy Prosiaczka, wzięliśmy bagaże i wymeldowaliśmy się z hotelu. Po drugiej stronie ulicy rzeczywiście stał już songthaew, który jechał w kierunku Thale Ban. Kierowca zaproponował nam podwiezienie do samego parku bez żadnych przystanków po drodze za 250 bahtów. Ponieważ nie była to zbyt wygórowana cena, zgodziliśmy się na ten układ. W ten sposób songthaew przekształcił się w taksówkę i zaraz odjechał. Nie musieliśmy czekać na innych pasażerów. Lojalnie muszę uprzedzić, że zgodnie z informacjami w przewodniku można pojechać za 20 bahtów od osoby kursowym songthaewem. Niedogodność polega w takim przypadku na tym, że trzeba się przejść kawałek do biura parku, a po drodze pojazd zatrzymuje się, by zabrać lub wysadzić ludzi.

Jazda trwała około 40 minut. Po drodze Prosiaczek dopominał się jedzenia, ale byliśmy na to przygotowani i chłopak dostał trochę owoców.

W miarę, jak jechaliśmy, okolica stawała się coraz bardziej odludna i coraz bardziej rolnicza, przy czym pomiędzy wioskami rosły rozległe gaje palmowe i plantacje innych drzew.

Przy wjeździe do parku trzeba było zapłacić za wejście. Była to jednorazowa opłata w wysokości 400 bahtów od osoby (za Prosiaczka oczywiście nie musieliśmy nic płacić, bo dzieci do 3 lat mogą wejść do parku bezpłatnie). W zamian za pieniądze dostaliśmy absurdalną ilość biletów – było ich chyba po 10 na osobę.

Songhtaew dowiózł nas pod budynek administracji parku. Zaraz zawołała nas jakaś miła starsza pani, która urzędowała w kantorku obok głównego budynku. Pokazałem jej rezerwację, którą dokonałem za pośrednictwem biura turystycznego. Po pewnym namyśle wynikającym z faktu, że park inaczej numeruje poszczególne domki niż centrala w Bangkoku, która tworzy strony internetowe, starsza pani dała nam klucze i mapkę parku z zaznaczonym miejscem, w którym znajduje się nasz domek, a także ulotkę z opisem głównych atrakcji.

Nim ruszyliśmy do naszego domku, zjedliśmy śniadanie. Śniadania były wydawane w mieszczącym się obok baraczku, w którym można też było zaopatrzyć się w podstawowe artykuły spożywcze. Jak później odkryliśmy, znajomość angielskiego u obsługi była różna, ale na szczęście można było w razie czego skorzystać z dwujęzycznego menu. Problemem było to, że nie zawsze wszystko, co zostało zapisane w karcie, można było przyrządzić. Była to w końcu tylko prosta, tania stołówka, przeznaczona głównie dla pracowników parku. Niektórych artykułów niezbędnych do przyrządzenia wskazanej przez zamawiającego potrawy mogło w danym momencie nie być.

Zamówiliśmy proste śniadanie, które zjedliśmy wspólnie z Prosiaczkiem, a następnie poszliśmy do domku.

Dojście do domku wymagało przejścia przez drewniany pomost nad jeziorkiem. Jeziorko to położone w dolinie między dwiema górami dominowało w pejzażu tej części parku. Prócz pomostu na brzegu były wybudowane pawilony umożliwiające obserwację terenu jeziorka (choć prawdę mówiąc, jak później odkryliśmy, największą atrakcją do obserwowania były wielkie ważki i miejscowe żaby, z których najciekawsza szczekała jak pies, o czym później miałem okazję dowiedzieć się z ulotki – i co mogłem na własne uszy usłyszeć). Bezpośrednio nad jeziorkiem były również domki do wynajęcia. Nasz jednak znajdował się po drugiej stronie jeziorka, nieco powyżej brzegu na dużej łączce z przystrzyżoną trawką oraz rzadkimi drzewami.

Domek był wyjątkowo luksusowy, biorąc zwłaszcza pod uwagę, że wcale nie był drogi (płaciłem za domek 600 bahtów dziennie, przy czym skorzystałem z pośrednictwa agencji, która pobrała swoją prowizję w kwocie kolejnych 600 bahtów). Mieliśmy do dyspozycji dwie spore sypialnie, jedną z dwoma pojedynczymi łóżkami, a jedną z podwójnym, a także dużą nowoczesną łazienkę z prysznicem z elektrycznie podgrzewaną ciepłą wodą. Wnętrze było klimatyzowane.

Zostawiliśmy tam swoje bagaże i poszliśmy na spacer po okolicy. Niedaleko od polanki znaleźliśmy wejście na szlak turystyczny po otaczającym park lesie. Szlak miał nie być długi, więc od razu tam weszliśmy. Jednak już po kilku metrach Małgosia, ubrana w spódniczkę i sandałki, zauważyła, że coś zaczyna chodzić jej po nodze. Coś okazało się pijawką. Zawróciliśmy więc do domku i Małgosia przebrała się w strój bardziej dostosowany do okoliczności.

Ponowne weszliśmy na ścieżkę. Niestety, liczba pijawek w lesie była bardzo duża, zwłaszcza na niżej położonym terenie, gdzie było nieco wilgotniej. Dlatego też, co chwila musieliśmy przystawać, by usuwać sobie z nóg pijawki – na ogół z butów, czasem ze skarpetek, a niekiedy przyssane już do nóg. Jak się wydaje, nawet skarpetka nie stanowiła na nie wystarczającej ochrony. Usuwanie pijawek gołymi rękami nie ma większego sensu, gdyż zwinnie się one do nich przytwierdzają. Trzeba to zrobić, łapiąc robaka przez liść.

Ja miałem szczególny kłopot z tego powodu, że dźwigając na plecach nosidło z Prosiaczkiem, miałem ograniczoną swobodę ruchów. Dlatego pewnie mimo wysiłków dopiero po wyjściu z lasu i zdjęciu nosidła udało mi się uwolnić od wszystkich tych małych prześladowców, z których część była przyssana i nabrzmiała już od krwi. Chłopak podróżując na moich plecach był przynajmniej bezpieczny.

Mniej więcej po pokonaniu 1/3 trasy podczas kolejnego postoju przeznaczonego na zdejmowanie pijawek z butów i nóg dopędziła nas parka ludzi w średnim wieku. Byli kompletnie nieświadomi istnienia pijawek. Dopiero na widok podejmowanych przez nas czynności oraz pod wpływem naszych wyjaśnień zaczęli oglądać sobie nogi. Pijawka wbijając się, podobnie jak bardziej swojskie komary, wpuszcza do organizmu żywiciela anestetyk, który sprawia, że ofiara nie czuje, że coś się do niej przyssało. Dlatego idąc po tropikalnym lesie warto zachować czujność i zwracać uwagę, czy coś nie przysysa się do nóg, bo można tego nie poczuć.

Parkę spotkaliśmy tego samego dnia po południu. Powiedzieli nam, że po swoim przykrym doświadczeniu z pijawkami zawrócili i uciekli z lasu.

Generalnie w lesie nie spotkaliśmy zwierząt, z wyjątkiem jaszczurek. Ale też trudno na takie atrakcje liczyć w miejscu tak bliskim siedzib ludzkich. Być może więcej udałoby się nam zobaczyć podczas dłuższej wycieczki. Prócz bowiem wędrówek krótkim szlakiem obok biura parku, możliwe jest zorganizowanie dłuższej, nawet kilkudniowej wyprawy przez dżunglę, co wymaga jednak wynajęcia przewodnika. Jednak ze względu na Prosiaczka nie bardzo mogliśmy skorzystać z tej możliwości. Tak, więc pozostało nam cieszenie się tropikalną roślinnością i odgłosami życia dżungli.

Po wyjściu ze szlaku i powrocie do domku zrobiliśmy jeszcze jeden przegląd butów i nóg, usuwając, co mniejsze pijawki, których wcześniej nie zauważyliśmy.

Potem poszliśmy pochodzić po zagospodarowanej części parku. Nie jest ona specjalnie duża. Można jednak poobserwować sobie do woli leśną roślinność, idąc po asfaltowej drodze, lub owady latające nad wodą jeziorka.

Po południu zjedliśmy obiad. Trzeba to zrobić dość wcześnie, bo wraz z końcem dnia kończy się zaopatrzenie w stołówce i zakres możliwych do zakupienia potraw gwałtownie się kurczy. Sama stołówka również jest zamykana wcześnie – około 16. Jak już pisałem, jest ona przeznaczona przede wszystkim dla pracowników parku, którzy o tej porze kończą pracę. Dlatego też lepiej kupić sobie coś na kolację z odpowiednim wyprzedzeniem. Jeśli nie ma się zamiaru odżywiać chipsami, tylko czymś bardziej strawnym, pozostaje niestety wycieczka do najbliżej wioski, która jest położona o trzy kilometry od parku, a dojście do niej wymaga raczej męczącej wycieczki po rozgrzanym asfalcie. Doświadczyliśmy tego następnego dnia, o czym będzie jeszcze mowa.

Potem poszliśmy nad jezioro. Chwilę popadało, ale nie był to długi deszcz. Schroniliśmy się przed nim w budce obserwacyjnej nad brzegiem jeziora.

Wieczorem pobawiliśmy się z Prosiaczkiem, trochę poczytaliśmy sobie przywiezione z Polski książki i gazety na werandzie naszego domku i poszliśmy spać.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona