Rano zjedliśmy śniadanie i po pożegnaniu z naszym gospodarzem pojechaliśmy do parku narodowego Augrabies Falls. Deszcz był tylko wspomnieniem. Pełnym blaskiem świeciło letnie afrykańskie słońce.
Pani w recepcji parku przyjęła ode mnie opłatę za wstęp (100 randów za osobę dorosłą, 50 randów za dziecko), a następnie oświadczyła mi, że ze względu na powódź park jest właściwie zamknięty i dostępne są tylko ścieżki nad samym wodospadem, a i to nie wszystkie.
Wcześniej rozważałem pozostanie w parku na cały dzień i nocleg w jednym ze znajdujących się na jego terenie domków lub na polu namiotowym, ale w tej sytuacji nie miałoby to rzecz jasna żadnego sensu.
Wodospady były przepiękne! Wzburzona rzeka ogromnymi kaskadami spadała w głąb kanionu, a wzbijające się krople odbijały światło słońca, tworząc tęczę. Po chwili byliśmy już cali mokrzy. Piękno scenerii spowodowało, że zignorowaliśmy zakazy wstępu i z zachowaniem ostrożności spenetrowaliśmy kilka ścieżek, które były oficjalnie zamknięte. Rzeczywiście poziom wody musiał być nadzwyczaj wysoki, bo rzeka w kilku miejscach zmyła drewniane kładki.
![]() | |
|
![]() | |
|
![]() | |
|
Po obejrzeniu wodospadów wróciliśmy do recepcji. Obok niej w małym centrum wystawowym obejrzeliśmy ekspozycję, która najciekawszą część stanowiły chyba zdjęcia miejscowych zwierząt. Dzięki nim poznaliśmy angielskie nazwy niektórych zwierząt, które wcześniej napotkaliśmy w naturze.
Jako że świeciło jasne słońce, postanowiliśmy wrócić boczną drogą, na którą wczoraj trafiliśmy przez pomyłkę, licząc na wspaniałe widoki i okazję do zrobienia ładnych zdjęć. Jazda okazała się znacznie trudniejsza niż wczoraj. Opady musiały być bardzo silne, bo droga była momentami mocno rozmyta, a kilka razy musieliśmy przejechać przez małe rzeczki, które przecinały drogę, a których wczoraj z całą pewnością nie było. W pewnym momencie utknęliśmy w piaszczystym błocie na środku jednej z takich rzeczek. Musiałem wyjść z samochodu i mocno go popychać, by pokonać tę przeszkodę.
Widoki rzeczywiście wynagrodziły nam z nawiązką wszelkie trudności.
![]() | |
|
Gdy wyjeżdżaliśmy już na asfalt z gruntowej drogi, grupka murzyńskich dzieci siedzących na poboczu zaczęła do nas machać, pokazując na koła. Zatrzymaliśmy się na poboczu i wysiedliśmy. Faktycznie mieliśmy kapcia z tyłu po lewej stronie. Opona wyglądała na pękniętą.
Na szczęście w bagażniku mieliśmy podnośnik i wkrótce wymieniliśmy koło, w czym pomogły nam bez pytania miejscowe znudzone nastolatki. Niestety, okazało się, że w bagażniku nie ma normalnego koła, lecz tylko tak zwana dojazdówka, którą można przejechać wolnym tempem kilkanaście kilometrów, ale która zdecydowanie nie nadaje się do dłuższej jazdy. Dowlekliśmy się zatem do Upington, ale w tym stanie rzeczy dalsza jazda nie wchodziła rzecz jasna w rachubę. Była niedziela, więc wszystkie warsztaty były zamknięte. Pozostało znaleźć jakiś pensjonat w mieście i doczekać do poniedziałku. Zgodnie z warunkami wynajmu samochodu przed wymianą opony powinienem powiadomić wypożyczalnię. Z tego powodu tym bardziej chciałem znaleźć jakiś miły pensjonat, licząc, że ktoś z obsługi udostępni mi telefon i pomoże załatwić sprawy z wypożyczalnią.
Kierując się wskazówkami z przewodnika, pojechaliśmy na nadbrzeżną ulicę. W pierwszym pensjonacie, do którego trafiliśmy, a który był polecany w przewodniku, nie było miejsc. Nie stanowiło to jednak problemu, bo jak się wydawało wszystkie domy na tej ulicy były pensjonatami. Na chybił-trafił wybrałem jeden z nich – Island View. Mieszkała w nim starsza pani z mężem, córką i wnuczką. Wybór okazał się bardzo dobry. Nie tylko dostaliśmy ładny rodzinny pokój za 520 randów (bez śniadania, które mieliśmy zamiar zrobić sobie sami), ale okazało się, że starsza pani jest niezwykle uczynna. Pomogła mi dodzwonić się do wypożyczalni i dogadała się z jej pracownikami, że rano będziemy mogli podjechać do znajdującego się w pobliżu współpracującego z wypożyczalnią warsztatu, gdzie będzie już czekała na nas opona. W szybkim załatwieniu sprawy pomógł zapewne fakt, że córka starszej pani sama była agentką biura podróży współpracującego z firmą Europcar. Dostaliśmy od właścicielki nawet mapkę Upington z zaznaczonym dojazdem do warsztatu.
Było jeszcze całkiem wcześnie, więc wybraliśmy się na drobne zakupy do miejscowego supermarketu. W drodze powrotnej zaczepił nas miejscowy pijaczek, prosząc o jałmużnę. W zdarzeniu tym najciekawsze jest to, że pijaczek był biały, co przeczy niektórym stereotypowym wyobrażeniom. W RPA nie każdy biały człowiek to bogacz z willą i wypasionym samochodem, chociaż prawda jest też taka, że większość Murzynów żyje w biedzie, a większość białych to ludzie stosunkowo bogaci.
Potem spędziliśmy długie popołudnie, grając w wojnę nad brzegiem Rzeki Pomarańczowej na tyłach pensjonatu. Wygrał Andrzejek.
Wieczorem znowu zaczęło padać, ale nie miało to już dla nas dużego znaczenia. Odpoczywaliśmy wygodnie z swoim pokoju.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 Następna strona