Johannesburg powitał nas ciepłem, które przyjemnie ogrzewało nasze ciała. Gdy ponad rok temu przylecieliśmy do tego miasta, ranek był dość chłodny. Wtedy jednak w Afryce Południowej była wiosna, teraz zaś mieliśmy lato w pełnej krasie. Do tego zaś zbliżało się południe.
Tuż przed kontrolą paszportową musieliśmy oszukać skaner lotniskowy, by nie wykrył u Andrzejka gorączki, co mogłoby grozić nieprzyjemnymi konsekwencjami, włącznie z kwarantanną. Przed skanerem stała długa kolejka podróżnych, a tabliczka informowała, że należy zdjąć okulary i patrzeć się prosto przed siebie. Na dużym monitorze można było obejrzeć obrazy podczerwone pasażerów. Już w samolocie przed lądowaniem zmierzyliśmy Andrzejkowi temperaturę i stwierdziliśmy, że jest dość wysoka – prawie 39 stopni. Chłopak dostał porcję paracetamolu, ale z pewnością temperatura nie spadła mu na tyle, by oszukać skaner lotniskowy. Ustawiłem więc go sprytnie za sobą i udało nam się uniknąć nieprzyjemności.
Odebraliśmy bagaże i po porannej toalecie w lotniskowej ubikacji wyszliśmy do hali przylotów. Miejsce było już nam znane, ale i tak trochę pobłądziliśmy szukając alejki, w której znajdują się biura firm wypożyczających samochody. Są dość dobrze zakamuflowane. Wszystkie biura są ulokowane obok siebie. Wystarczy więc trafić na odpowiednią alejkę, by znaleźć „swoje” biuro (w naszym przypadku był to Europcar).
Mimo że stanowisk obsługi klientów było kilka, musieliśmy poczekać 20 minut na swoją kolej. Samo zaś przygotowanie odpowiednich kwitków było zadziwiająco wręcz mało skomplikowane w porównaniu z tym, co miało miejsce podczas naszej poprzedniej wizyty w RPA.
Dostaliśmy srebrny samochód Kia Soul. Samochód wyglądał na dość przestronny, ale miał zadziwiająco mały bagażnik. Z trudem mieściły się tam nasze dwa plecaki i worek z zimowymi ciuchami. Torbę ze sprzętem campingowym oraz jedzenie musieliśmy wozić w części pasażerskiej. Andrzejek dostał trochę rozklekotany, ale działający fotelik. Podłączyłem zasilanie mojego GPSa. Miałem jakiś problem ze stykami, ale gdy zgłosiłem go pracownikowi wypożyczalni, ten pokazał mi, że w tym modelu samochodu są dwa gniazdka zapalniczki. Jedno z nich jest chyba dedykowane do zasilania urządzeń elektronicznych – i faktycznie działało bez zarzutu.
Wyjechaliśmy na ulicę, a wiedząc już, czego możemy się spodziewać, jechaliśmy więc dużo płynniej niż podczas naszego pierwszego pobytu w RPA. Pojechaliśmy na północ, w kierunku gór Waterberg. Są to najbliższe od dwóch wielkich miast RPA – Johannesburga i Pretorii – obszary górskie, w których zachowało się jeszcze trochę względnie nieskażonej przyrody. Stąd też u podnóża gór można znaleźć liczne ośrodki turystyczne. Na nocleg w jednym z nich liczyłem.
Po drodze GPS zaprowadził nas do centrum handlowego. W sklepie turystycznym kupiłem kartusz do kuchenki turystycznej. W trakcie poprzedniej podróży zasilałem moją kuchenkę kupionym na stacji benzynowej paliwem bezołowiowym, które paliło się dość niestabilnie i dymiło, więc tym razem chciałem skorzystać z bardziej „czystego” źródła energii. Moją kuchenkę firmy Primus można zaś zasilać zarówno paliwem płynnym (benzyną lub naftą), jak i gazem.
W aptece kupiłem Malarone Paediatric (pod taką nazwą handlową jest sprzedawany Malarone Junior w RPA). W aptece mieli tylko jedno ostatnie opakowanie ale biorąc pod uwagę, że mieliśmy już jedno opakowanie kupione w Berlinie, a kilka tabletek zostało nam po Indiach, w sumie dawało to liczbę tabletek, która była w zupełności wystarczająca dla zapewnienia ochrony przed malarią w trakcie naszej podróży do Botswany. Odwiedziliśmy też sklep spożywczy, w którym kupiliśmy trochę żywności, podstawowe przyprawy, a przede wszystkim mięso na wieczornego grilla. Grill jest narodowym sportem Afrykanerów i na każdym kempingu czy ośrodku wypoczynkowym miejsca do grillowania są dostępne dla wszystkich chętnych. Sklepy zaś mają w stałej ofercie wszystko, co jest potrzebne, by rozpalić grilla, w tym przede wszystkim węgiel drzewny, brykiety i podpałkę.
Plan był taki, by dojechać jak najbliżej granicy z Botswaną, a za dwa dni, gdy trochę odpoczniemy po długim locie, a Andrzejek dojdzie do siebie, ruszyć w dalszą podróż.
Ponieważ jednak zrobiło się już dość późno, a byliśmy zmęczeni, już po godzinie jazdy wiodącą na północ autostradą, zacząłem szukać odpowiedniego do zanocowania ośrodka. Byliśmy w pobliżu miasta Bela Bela. Zjechaliśmy z autostrady i po krótkiej podróży bocznymi trasami dojechaliśmy do ośrodka Klein Paradys. Ośrodek był faktycznie nieduży i dość zaciszny, ale biuro było zamknięte. Sądząc po kartce wywieszonej na jego drzwiach, w niedzielę biuro pracowało tylko do 12. Co prawda obok wisiała tabliczka z numerem telefonu i prośbą o to, by w razie nieobecności obsługi dzwonić na tenże numer, ale nie kupiłem na razie miejscowej karty SIM, a nie chciałem narażać się na koszty roamingu. Dlatego wsiedliśmy z powrotem do samochodu i pojechaliśmy kilka kilometrów do następnego ośrodka – Klein Kariba. Ten ośrodek był duży i choć biuro także było już nieczynne, przy wjeździe stało kilku pracowników ochrony. Z nimi dogadałem się, że weźmiemy górski domek za 510 randów za noc (były też dostępne trochę droższe domki nad jeziorem). Na terenie ośrodka znajdowało się kilka różnych grup domków oraz kemping. Ze względu jednak na chorobę Andrzejka nie zdecydowałem się na razie na spanie pod namiotem.
Teren ośrodka był bardzo rozległy, z kilkoma basenami, restauracją i sklepem oraz różnymi trasami spacerowymi. Wraz z kluczami dostałem mapkę, na której zaznaczone były główne punkty orientacyjne i atrakcje.
Domek był spory i dobrze wyposażony, choć w środku było dość ciemno. Zrobiliśmy sobie wieczornego grilla, a po posiłku zmęczeni trudami podróży poszliśmy spać.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 Następna strona