Rano zjedliśmy śniadanie w towarzystwie parki młodych Czechów. Czesi, mający już pewne doświadczenie w podróży po Afryce, narzekali, że RPA to nie jest prawdziwa Afryka. Za dużo było w tym kraju cywilizacji i wywołanych nią zmian. Narzekali zwłaszcza na kanion rzeki Blyde, gdzie – ich zdaniem – nic już prawie nie pozostało z rodzimej przyrody. Oczywiście nie mieliśmy porównania, lecz z naszego punktu widzenia, jeśli nawet RPA nie jest prawdziwą dziką Afryką, to jest to kraj, gdzie mimo wszystko ma się szansę zobaczyć dzikie zwierzęta i piękne krajobrazy, nie narażając dziecka na zbyt duże niebezpieczeństwa.
Poszliśmy na parking, by wybrać się do tutejszego odpowiednika Disneylandu, ogromnego parku rozrywki znajdującego się na przedmieściach Johannesburga. Gdy doszliśmy na parking i wsiedliśmy do samochodu, przeżyliśmy bardzo nieprzyjemne zaskoczenie. Na przedniej szybie zobaczyliśmy długą rysę, ciągnącą od dołu ku środkowi.
Poszliśmy do jednego z pracowników i razem z poznanym podczas śniadania Czechem dokonaliśmy oględzin. Początkowo myślałem, że ktoś musiał w nocy rzucić kamieniem, ale w pobliżu nie było żadnego kamienia. W końcu doszliśmy do wniosku, że prawdopodobnie to podczas naszej podróży do Johannesburga coś musiało się stać. Faktycznie usłyszałem w pewnym momencie odgłos, jakby jakiś kamień uderzył w przód samochodu. Musiała go wyrzucić w powietrze jadąca przed nami ciężarówka. Rysy nie było początkowo widać, ale wskutek sporej różnicy temperatur między nocą a dniem, teraz się ujawniła. Co gorsza, Czech powiedział, że o ile zna polisy ubezpieczeniowe, które wykupuje się, pożyczając samochód, nie przysługuje nam żadna ochrona ubezpieczeniowa. Potem sprawdziłem jego słowa i faktycznie: w polisie stało jak wół, że nie obejmuje ona uszkodzeń szyb i opon.
Byłem wściekły. W przedostatnim dniu naszego pobytu stało się coś, co mogło nas sporo kosztować. Szyby samochodowe do tanich nie należą.
Co się stało, to się nie odstanie. Nie tracąc czasu wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy do Gold Reef City. Okazało się, że do celu położonego na południowych przedmieściach jest całkiem blisko i na miejsce dotarliśmy po mniej więcej 20 minutach.
Zaparkowaliśmy samochód na wielkim parkingu i poszliśmy kupić bilety. Do środka wchodziliśmy w tłumie wycieczek szkolnych. Zapłaciliśmy w sumie 310 randów.
Gold Reef City to sporej wielkości wesołe miasteczko, coś w rodzaju Disneylandu, w którym płaci się za wstęp, a potem można korzystać ze wszelkich dostępnych rozrywek. Są one zróżnicowane – od niezbyt przerażających dziecięcych karuzel, samochodzików i łódek płynących wolno po wodzie, po mrożące krew w żyłach przejażdżki w kolejkach w stylu rollercoaster czy w wagonikach spadających kilkadziesiąt metrów pionowo w dół. Wstęp jest uzależniony od wzrostu dziecka, a gdyby ktoś nawet wpadł na pomysł, by pójść z dzieckiem tam, gdzie jest to zabronione, to i tak zostanie zawrócony przez obsługę.
Generalnie jest to park tematyczny, w którym wszystko nawiązuje do poszukiwania i wydobycia złota. Jest nawet podziemna kopalnia złota. Nie odwiedziliśmy jej jednak, bo jest to jedno z miejsc, do których nie można wchodzić z dziećmi, a zwiedzanie kopalni trwa aż 1,5 godziny. Oglądaliśmy natomiast pokaz wytopu złota w wielkim piecu hutniczym i mieliśmy okazję z bliska obejrzeć wielkie sztaby tego kruszcu.
|
Na terenie miasteczka jest też sala poświęcona popularyzacji nauki, gdzie można samodzielnie wykonać różne ciekawe doświadczenia fizyczne. Jest tam też obszerna kolekcja obrazów wywołujących różne złudzenia optyczne.
Na Prosiaczku największe wrażenie wywarło chyba jednak kino 4D. Czwarty wymiar polegał na tym, że fotele kołysały się i trzęsły, a ludziom na twarz wiał wiatr i pryskała woda. Film dotyczył ochrony przyrody i był naprawdę niesamowity.
Z kolei Małgosia zagustowała w przerażających przejazdach kolejkami, a wspomniany wcześniej spadający pionowo w dół wagonik był – jej zdaniem – najstraszniejszą rzeczą, jaką zdarzyło jej się przeżyć.
Po powrocie do hotelu wypakowaliśmy wszystkie rzeczy z samochodu i pojechaliśmy do myjni. Obsługa polecała nam jakąś myjnię, ale nie mogliśmy do niej trafić, więc zawróciliśmy do innej myjni, którą widzieliśmy po drodze. Nasz samochód za 60 randów został dokładnie umyty, a w międzyczasie mogliśmy odbyć pogawędkę z pracownikiem myjni, który skarżył się na drożyznę w RPA, zapewniając, że Kenia jest znacznie tańsza.
Po myciu pojechaliśmy na ostatnie zakupy do supermarketu, który wskazał nam GPS.
Po kolacji przygotowałem karty pokładowe wymagane przez linie Ryanair. W noclegowni można było korzystać z komputerów połączonych z Internetem. Drukarka nie była dostępna w sieci, ale umówiłem się z obsługą, że prześlę im pocztą elektroniczną karty pokładowe, a oni je wydrukują.
Po tych wszystkich zabiegach spakowaliśmy nasze bagaże. Jutro mieliśmy opuścić RPA.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 Następna strona