Po śniadaniu znowu wyruszyliśmy w drogę, kierując się na północ. Dzień był słoneczny i bardzo ciepły. Jechaliśmy doliną rzeki Blyde, na zachodzie mijając wzniesienia, przez które przejeżdżaliśmy niemal dwa tygodnie wcześniej w drodze do Parku Krugera. Tu teren był znacznie gęściej zaludniony niż na południu.
Przystanek zrobiliśmy sobie w pobliżu Hoedspruit. Znajduje się tu miejsce noszące nazwę Hoedspruit Centre For Endangered Species. Jest to ogrodzony park, w którym hodowane są zagrożone wyginięciem zwierzęta. Trafiają tu na przykład zwierzęta odebrane przemytnikom. Za wstęp płaci się 130 randów od osoby. Dzieci wchodzą bezpłatnie. Już będąc w środku zauważyliśmy w budynku, w którym mieści się sklepik i bar przekąskowy, tabliczki informujące, że dzieci – bodajże młodsze niż 9 lat – nie mogą uczestniczyć w zwiedzaniu. Na szczęście obsługa chyba ignoruje tą zasadę, bo nie mieliśmy żadnych problemów z powodu Andrzejka.
Wycieczki są mniej więcej co godzinę. Przyjechaliśmy trochę po 11, więc do 12 mieliśmy jeszcze sporo czasu. Usiedliśmy zatem na zacienionym tarasie i zjedliśmy sobie lunch.
Zwiedzanie rozpoczęło się od obejrzenia filmu na temat historii centrum oraz problemów, które napotykają obrońcy przyrody w Afryce. Największym są – rzecz jasna – kłusownicy. Film opowiadał między innymi przejmującą historię małego nosorożca, który urodził się w ogrodzie zoologicznym i został odrzucony przez mamę. Mały nosorożec przybył do centrum, ale wkrótce został zastrzelony przez kłusowników – dla jego rogu.
Po filmie w towarzystwie młodego przewodnika w specjalnie przystosowanej ciężarówce ruszyliśmy na zwiedzanie centrum. Widzieliśmy gepardy, których nie udało nam się obejrzeć podczas zwiedzania Parku Krugera, a także likaony. Oczywiście to nie jest to samo, co oglądanie zwierząt w stanie dzikim. Tutaj zwierzęta były trzymane za ogrodzeniem, a ich zwyczaje również niezupełnie odpowiadały zwyczajom ich dzikich pobratymców. Dziwnie było oglądać np. likaony łaszące się do pracowników centrum. Jeśli jednak pominąć ogrodzenia, krajobrazy były typowo afrykańskie, więc można było mieć wrażenie, że widzi się zwierzęta w ich naturalnym środowisku.
| |
|
| |
|
Po wycieczce pojechaliśmy w kierunku Tzaneen. Początkowo okolica była dość słabo zasiedlona. Widzieliśmy pasące się obok poboczy osły i zastanawialiśmy się, do kogo należą, bo wkoło nie było widać żadnych ludzkich siedzib. Jeden z osłów nie przeżył zresztą spotkania z cywilizacją. Obok drogi leżały jego zwłoki.
| |
|
Im bliżej Tzaneen, tym więcej jednak widzieliśmy ludzkich osiedli, a ruch na drodze był coraz większy. Co kilka czy kilkanaście kilometrów stali policjanci z radarami.
Przejechaliśmy przez miasto i kilka kilometrów za nim, kierując się wskazówką drogowskazu zjechaliśmy na polną drogę, która wiodła dość stromo w dół. Satvik – miejsce, do którego w ten sposób dotarliśmy – to raczej nietypowe miejsce na nocleg. Długowłosy właściciel i jego zwiewnie ubrana żona doglądają tu skupiska domków. Większość ma w środku ładne pokoje, a przynajmniej jeden, z tego, co widzieliśmy, ma salę zbiorową z piętrowymi łózkami. Jest też placyk, na którym można rozbić namiot. My zdecydowaliśmy się skorzystać z tej ostatniej możliwości. Właściciel powiedział, że będzie nas to kosztowało 60 randów od osoby, a za Andrzeja nie musimy płacić.
Po rozbiciu namiotu poszliśmy się rozejrzeć po okolicy. Na terenie Satvik jest ładnie urządzona kuchnia. Zauważyliśmy, że lodówka nie działa . Napotkanej po drodze Murzynce, którą zidentyfikowaliśmy jako pracownicę ośrodka, poskarżyliśmy się na lodówkę.
Nieopodal kuchni jest domek, w którym można schronić się w razie niepogody. W środku jest sofa. Odkryliśmy tam również pudła z kolekcją książek. Znaczna ich część dotyczyła buddyzmu, co daje jednoznaczne wskazówki na temat światopoglądowych inklinacji właściciela. Jest też blok łazienek – całkiem niezły, jeśli nie brać pod uwagę faktu, że dziwnym trafem w drzwiach nie ma zamków.
Ośrodek znajduje się nad zalewem. Schodami można zejść nad wodę. Jest tam też spory braai, gdyby ktoś miał ochotę na piknik na łonie natury.
Po tych oględzinach pojechaliśmy do Tzaneen na zakupy.
Gdy wróciliśmy, przystąpiliśmy do sporządzania ostatniego braaia podczas naszego pobytu w RPA. Nie chciało nam się iść nad jezioro, skorzystaliśmy więc z niedużego przenośnego braaia, który stał obok kuchni. Podczas gdy szykowaliśmy sobie kolacje, młody Murzyn naprawiał instalację elektryczną. Gdy przyszła Murzynka, którą wcześniej spotkaliśmy, zapłaciliśmy jej za pobyt. Chciała zainkasować pieniążki także za Andrzeja, więc powiedzieliśmy, że umawialiśmy się z właścicielem inaczej. Poszła się go zapytać, niedługo potem wróciła i powiedziała, że faktycznie jest tak, jak jej powiedzieliśmy.
Przy tej okazji porozmawialiśmy sobie o tradycyjnej kuchni w RPA. Podczas naszych podróży staramy się uzyskać od tubylców dodatkowe informacje na temat kuchni danego kraju, bo przecież z książek kucharskich wcale nie wynika, czym tak naprawdę żywią się mieszkańcy. Wystarczy tu porównać książkę o kuchni polskiej z tym, co rzeczywiście jada się w polskich domach. W rzeczywistości jada się najczęściej smażone mięso z ziemniakami i kilka innych prostych potraw, a wszystkie inne przepisy z książki o kuchni polskiej to ekscentryczne wymysły, z którymi typowy Polak może spotkać się co najwyżej w restauracji.
Murzynka porozmawiała chwilę z Murzynem naprawiającym instalację elektryczną, który pochodził z innej części RPA. Uzgodnili, że różnice w pochodzeniu nie przekładają się na różnice w kuchni i u obojga jada się w domach to samo, tzn. kaszę kukurydzianą (a właściwie specyficzny jej rodzaj, który nosi nazwę „samp”) z fasolą. Przy tej okazji mieliśmy okazję przysłuchać się ich rozmowie – co pewien czas w słowa wplatane były dziwne mlaskające dźwięki. Małgosia myślała, że to jakieś wygłupy, więc musiałem jej wyjaśnić, że słyszeliśmy właśnie na własne uszy rozmowę w jednym z języków mlaskowych, które spotyka się w tej części Afryki. Języki mlaskowe charakteryzują się właśnie tym, że składnikiem mowy prócz samogłosek i spółgłosek są również mlaski.
Po kolacji poszliśmy się umyć. Obok łazienki znajdował się dziwny bojler. Woda jednak pod prysznicem była zimna. Myśleliśmy, że nie umiemy posługiwać się bojlerem. Wykąpaliśmy się w tej zimnej wodzie, ale nie było to przyjemne doświadczenie.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 Następna strona