Meksyk-Acapulco - 26.10.2008

Obudziliśmy się i po porannej toalecie i ubraniu się opuściliśmy hotel. Na dworcu TAPO byliśmy kilka minut przed siódmą. Poszliśmy od razu do głównej hali, postanawiając tym razem nie korzystać z usług pośrednika – pracownicy firmy ADO, gdy zapytaliśmy o autobus do Acapulco, odesłali nas do jednego, jedynego stanowiska firmy Estrella de Oro, wciśniętego między stanowiska ADO. Jednak stanowisko to było puste. Siedzący obok pracownicy ADO powiedzieli, że ich kolega z Estrella de Oro gdzieś wyszedł. Staliśmy tak i czekaliśmy – a razem z nami jeszcze chyba dwie czy trzy osoby. Sytuacja wydawała nam się absurdalna. Autobus właśnie odjeżdżał, a nie było człowieka, u którego mogliśmy kupić bilet.

Gdy na moim zegarku było już kilka minut po siódmej, znowu podszedłem do siedzących obok pracowników ADO, pytając ich, dlaczego nie możemy kupić biletów na nasz autobus do Acapulco. Pracownicy ADO zaczęli mi coś tłumaczyć, ale zrozumiałem z tego tyle, że odjazd będzie za godzinę.

No cóż, skoro odjazd będzie za godzinę, to równie dobrze możemy pojechać na północny dworzec autobusowy. Przynajmniej nie będziemy musieli czekać tutaj i się nudzić – i zaoszczędzimy trochę pieniędzy. Kiedy jednak dotarliśmy do stacji metra, okazało się, że drzwi są zamknięte, a przed nimi stoi już tłumek ludzi. Chwilę tak staliśmy, jednak zauważyłem, że dwie osoby zapytały o coś strażnika, który siedział za drzwiami, a potem machnęły ręką i sobie poszły. Nie wiedziałem, o co chodzi, bo w przewodniku znalazłem informację, że metro jest otwierane o 7, a było już kilkanaście minut po czasie. Dlatego też zapytałem strażnika, kiedy otwierają metro. Strażnik zaś odpowiedział, że... za godzinę. No cóż, stanie tutaj i czekanie nie miało żadnego sensu. Było zimno, na tyle, że w wydychanym powietrzu widoczna była para, a ja miałem na sobie tylko koszulkę z krótkim rękawem i sandały ubrane na gołe nogi.

Wróciliśmy znowu na dworzec TAPO. W międzyczasie pracownik Estrella de Oro wrócił na swoje miejsce i mogliśmy kupić bilety. Gdy zapytałem go, dlaczego autobus odjeżdża z godzinnym opóźnieniem, wskazał mi na zegar dworcowy, który wskazywał... 6:20 i zaczął coś tłumaczyć. Tym razem wszystko zrozumiałem. Trafiliśmy na zmianę czasu, bez sensu wstaliśmy o piątej rano i o bladym świcie pałętaliśmy się po dworcu autobusowym, zawracając ludziom głowę.

No cóż. Kupiliśmy bilety. I tu okazało się, że dla Andrzejka nie potrzebujemy żadnego biletu – pod warunkiem, że będzie jechał na kolanach. Ucieszyliśmy się, rzecz jasna, bardzo, że zaoszczędzimy trochę pieniędzy. W naszej sytuacji (póki rodzina nam nie dosłała pieniędzy) było to naprawdę istotne. Wiedzieliśmy z przejazdu do Oaxaki, że w autobusie raczej są wolne miejsca, tym bardziej mogliśmy liczyć na to w autobusie odjeżdżającym w niedzielę o świcie.

Trochę posiedzieliśmy w poczekalni i zjedliśmy śniadanie składające się z produktów zakupionych dnia poprzedniego. Niestety, wiało w niej odrobinę, a o tej porze było, jak już wspomniałem, zdecydowanie zimno. W końcu doczekaliśmy do siódmej i rozpoczęło się wpuszczanie pasażerów. Okazało się, że trafił nam się autobus wyższej klasy (czyli tak zwanej klasy Plus) i przed wejściem dostaliśmy od firmy napoje. W środku również były lepsze warunki do długiej podróży – trzy, a nie dwa monitory, na których wyświetlane były filmy, a także dwie toalety z tyłu autobusu: osobna dla mężczyzn i osobna dla kobiet.

Do Acapulco jechaliśmy 5,5 godziny – z jednym tylko postojem, w mieście Chilpancingo, stolicy stanu Guerrero, w którym znajduje się również Acapulco. Autobus był pustawy, więc bez problemu znalazło się miejsce dla Andrzejka.

Do Acapulco wjechaliśmy przez długi tunel. Firma Estrella de Oro ma w Acapulco swój własny dworzec autobusowy, w głębi lądu, dość daleko od rynku. Dojazd jednak do rynku nie okazał się kłopotliwy. Wyszliśmy z dworca, przeszliśmy na drugą stronę ulicy i zamachaliśmy na pierwszy z brzegu autobus, który przejeżdżał ulicą. Kierowca potwierdził, że jedzie na rynek i zażądał za przejazd 10 peso za nas wszystkich. Później odkryliśmy, że na większości tras, a przede wszystkim dotyczy to drogi nadbrzeżnej, obowiązuje jednolita opłata – 4,5 od osoby, jeśli autobus nie jest klimatyzowany, i 5,5, jeśli zdarzy nam się trafić na autobus z klimatyzacją (te są zresztą dużo rzadsze). Informacja o wysokości opłaty jest przeważnie naklejona na szybie za kierowcą.

Autobus nie zawiózł nas na sam rynek, ale zakończył kurs 200 metrów wcześniej, w miejscu, w którym – jak wiedziałem z przewodnika – kończy bieg wiele miejskich autobusów. Na szczęście na podstawie mapy w przewodniku wiedziałem, którędy należy iść.

Rynek w Acapulco jest dość zatłoczonym miejscem – z jednej strony biegnie ruchliwa nadbrzeżna droga, z drugiej zaś wznosi się kościół. Z obu zaś boków na parterze niskich domków znajdują się kawiarnie i punkty gastronomiczne. W środku zaś – jak to często na meksykańskich rynkach bywa – jest fontanna.

Hotel, który upatrzyłem sobie w przewodniku, miał znajdować się na ulicy La Paz na zachód od rynku. Jednak okazało się, że na ulicach nie ma tabliczek z nazwami, a niektórych ulic nie ma w ogóle na mapie. Dlatego w końcu musiałem zapytać się o ulicę jakiegoś przechodnia, ten zawołał człowieka, który chyba był tutejszym parkingowym, a ten powiedział mi, że ulica La Paz jest właściwie wszędzie dookoła. Dopiero, gdy wymieniłem mu nazwę hotelu, pokazał nam, którędy mamy iść.

Hotel California (a właście Casa de Huespedes California – casa de huespedes oznacza po hiszpańsku "dom gościnny") to niezbyt duży hotel bez żadnej restauracji. Przez patio, wchodzi się na podwórzec, wokół którego znajdują się wejścia do pokoi. Nasz pokój znajdował się na piętrze. Poprosiliśmy najpierw zresztą o możliwość obejrzenia pokoju, ale był całkiem w porządku. Wewnątrz nie było może zbyt dużo mebli, ale było jedno duże łóżko małżeńskie, jedno mniejsze łóżko, stolik, krzesła i szafka, na której stał telewizor. Później odkryliśmy, że jedne drzwi prowadzą do łazienki, za to przez drugie można wejść do ogromnej garderoby, w której zaraz schowaliśmy nasze plecaki. Pokój kosztował 225 peso za noc, czyli całkiem tanio.

W pokoju było dość duszno. Nie było klimatyzacji, ale był wiatrak na suficie. Jednak okazało się, że aby schłodzić pomieszczenie i odsapnąć nie wystarczy samowłączenie wiatraka – dodatkowo konieczne było otwarcie okna.

Poszliśmy najpierw na rynek. Po drodze z budki zadzwoniłem do rodziny, prosząc o przesłanie nam przez Moneygram pewnej sumy pieniędzy. Trochę się pokręciliśmy w okolicach rynku, a w końcu poszliśmy coś zjeść do niedużego lokalu gastronomicznego w jednej z bocznych uliczek niedaleko od naszego hotelu, gdzie za menu el dia zgodnie z wywieszonym szyldem trzeba było zapłacić tylko 35 peso. Lokal prowadziły miłe starsze panie i już do końca pobytu stołowaliśmy się tylko w tym miejscu.

Po obiedzie wróciliśmy do hotelu, przebraliśmy się w stroje kąpielowe i pojechaliśmy autobusem na plażę Caleta. Dostać się tam nie jest trudno – co chwilę główną drogą nad morzem jeżdżą autobusy, które na szybie mają naklejoną nazwę Caleta. Gdy już byliśmy na miejscu, zamiast na plażę Caleta poszliśmy jednak na sąsiednią plażę Caletilla. Obie plaże są zresztą właściwie identyczne, oddziela je tylko niezbyt szeroki cypel. Była niedziela i pewnie dlatego na plaży był ogromny tłum ludzi. Zaraz podbiegł do nas człowiek od leżaków i za 30 peso mogliśmy rozłożyć się na dwóch krzesłach i dostaliśmy parasol (każda z tych rzeczy kosztuje 10 peso).

Obie plaże – Caleta i Caletilla – nie są zbyt malownicze dla kogoś, kto widział faktycznie piękne plaże w takich krajach jak Malezja i Tajlandia. Ale morze jest ciepłe, piasek przyjemny, więc miło spędziliśmy na plaży trochę czasu. Niestety było już późno, więc stosunkowo szybko słońce znikło za jednym z hoteli po zachodniej stronie plaży – trzeba było kończyć zabawę.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 Następna strona