Rozpoczynając nowy rozdział naszej podróży, cechujący się skrajną oszczędnością, zamiast jeść śniadanie w hotelu, poszliśmy poszukać jakiejś taniej ulicznej jadłodajni. Chodziliśmy niedzielnym rankiem po uliczkach w naszej dzielnicy, ale były wyludnione i puste. Dopiero w okolicach TAPO udało nam się znaleźć punkt gastronomiczny składający się z kilku ławek najwyraźniej wyciągniętych niedawno z zaparkowanego obok samochodu typu pick-up. Obok nich stał ogromny gar, w którym bulgotała jakaś zupa – "consome", jak wyjaśniła jedna z obsługujących to stoisko kobiet.
Miska takiej zupy razem z kilkoma tortillami kosztowała 25 peso za porcję. W ten sposób za śniadanie zapłaciliśmy jedynie 75 peso, a nie ponad 200 peso, jak zwykliśmy płacić w hotelowych restauracjach.
Później poszliśmy na stację metra San Lazaro, gdzie stację metra Indios Verdes. Chcieliśmy dzisiaj zwiedzić największe starożytne miasto Wyżyny Meksykańskiej i jeden z najsłynniejszych zabytków Meksyku – miasto Teotihuacan.
By dotrzeć na stację Indios Verdes, musieliśmy kilkakrotnie się przesiąść. Gdy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że stacja metra otoczona jest ze wszystkich stron peronami, z których w rozmaitych kierunkach odjeżdżają autobusy i mikrobusy. Kierując się wskazówkami przechodniów i straganiarzy, znaleźliśmy jakoś właściwy peron i mieliśmy wiele szczęścia, bo niemal natychmiast nadjechał odpowiedni autobus. Zapytaliśmy kierowcę, czy faktycznie jedzie do ruin (niektóre autobusy dojeżdżają podobno tylko do znajdującej się w pobliżu wioski San Juan Teotihuacan), a gdy potwierdził, wsiedliśmy do środka, płacąc niecałe 30 peso za osobę (za Andrzeja nie musieliśmy płacić).
Przejazd okazał się wyjątkowo uciążliwy – tylko przez chwilę jechaliśmy autostradą, a potem przez ponad 2 godziny wlekliśmy się z prędkością żółwia przez wioski po zaniedbanych lokalnych drogach. Klucząc między osiedlami dojechaliśmy zmęczeni do ruin Teotihuacan. Piramidy widać już z daleka. Są ogromne i można śmiało porównać je, jeśli chodzi o wielkość, do piramid z egipskiej Gizy.
Autobusy z miasta Meksyk podjeżdżają pod południowe wejście. Jest przy nim spory parking i kilka sklepów z pamiątkami. Można też zaopatrzyć się tu w wodę, chociaż ceny są sporo wyższe niż w mieście. Na teren ruin wchodzi się przez budynek, w którym znajduje się także niewielkie muzeum z kolekcją zdjęć i niewielkim zbiorem artefaktów.
Kupiliśmy bilety (48 peso od osoby) i weszliśmy do środka. W południowej części terenu wykopalisk ludzi jest stosunkowo niewielu, ale nie ma też zbyt dużo do zwiedzania. Jest tu kilka niezbyt wysokich piramid, jedna z nich jest o tyle ciekawa, że ze ściany wystają kamienne głowy należące do bogów lub kapłanów.
![]() | |
|
Po obejrzeniu ich poszliśmy na północ, w kierunku dwóch wielkich piramid. W pewnym momencie od głównej drogi odbija w prawo inna – z postawionego na rozstaju drogowskazu dowiedzieliśmy się, że wiedzie ona do muzeum. Po drodze idzie się przez suchą równinę porośniętą wyschniętymi trawami, kaktusami, a z rzadka także drzewami. Andrzejek po drodze zaczął wołać, że chce kupę. Próbowaliśmy to ignorować, ale w końcu poszedłem z nim na stronę, bo nie wiedzieliśmy, jak daleko jest jeszcze do muzeum. Trochę głupio takie sprawy załatwiać na terenie archeologicznym, ale w koło i tak nie było niczego prócz trawy i kaktusów.
Od rozwidlenia dróg do muzeum jest pewnie z kilometr – w końcu dochodzi się do zgrupowania kilku budynków, z których jeden faktycznie pełni funkcje muzeum. Pozostałe to toalety i punkty, w których można kupić wodę i jakieś przekąski – po odpowiednio zawyżonych cenach.
Muzeum zdecydowanie należy odwiedzić – a to nie tylko dlatego, że jest dobrze klimatyzowane, dzięki czemu można trochę odpocząć od upału, ale również i z tego powodu, że kolekcja eksponatów jest faktycznie bardzo interesująca. Mogłem to ocenić nawet mimo tego, że Prosiaczkowi trochę się nudziło i zmuszał mnie do szybszego tempa przechodzenia przez muzeum, niż tempo, na które zasługiwała ekspozycja.
Przy wejściu trzeba okazać bilet uprawniający do wstępu na teren strefy archeologicznej i nie można wnosić do środka napoi (butelki z napojami turyści zostawiali najczęściej po prostu pod ścianą przy drzwiach wejściowych).
Po wyjściu z muzeum można pójść dalej na północ, mijając kilka starożytnych rzeźb, po czym dochodzi się do wejścia wschodniego, przy którym kręcą się tłumnie sprzedawcy pamiątek. Jest ich zresztą na terenie ruin całkiem sporo, ale nie są zbyt nachalni i poza tym, że wchodzą często w kadr obiektywu podczas robienia zdjęć, ich obecność nie jest specjalnie kłopotliwa.
W tym miejscu dochodzi się do podnóża Piramidy Słońca, najwyższej spośród piramid w Teotihuacan. By jednak móc zacząć wchodzić do góry, trzeba przejść wzdłuż całej podstawy na zachodnią stronę. Tam rozpoczyna się dość strome podejście - na szczęście można po drodze odsapnąć na kolejnych piętrach. Pomiędzy nimi raczej nie ma takiej możliwości, bo schody są dość wąskie i stojąc na nich utrudnialibyśmy przejście innym osobom idącym z dołu. Osób tych jest zaś całkiem sporo. Prawdę mówiąc, chwilami jest to prawdziwy tłum. Gdy już stanęliśmy na górze, zobaczyliśmy, że parking po zachodniej części terenu wykopalisk jest zapełniony wielkimi turystycznymi autokarami – i dlatego też pomiędzy Piramidą Słońca a nieco niższą Piramidą Księżyca, która wznosi się na północy, aż gęsto jest od ludzi.
Na szczycie Piramidy Słońca również są tłumy ludzi, mówiących chyba we wszystkich językach świata, dlatego też nie zabawiliśmy tam specjalnie długo, chociaż widoki są ładne. Zrobiliśmy sobie kilka zdjęć i podążyliśmy z powrotem na dół.
![]() | |
|
Potem poszliśmy na północ w kierunku Piramidy Księżyca. Droga prowadzi szerokim pokrytym pyłem przejściem pomiędzy dwoma rzędami niższych piramid. Generalnie Teotihuacan nie jest miejscem przyjemnym do chodzenia. Inaczej niż w przypadku Monte Alban, gdzie ruiny zwiedza się, chodząc po zielonej murawie, tutaj dominuje pył i kurz. Prawdopodobnie wynika to z suchszego klimatu oraz z ogromnej liczby ludzi, którzy zadeptaliby chyba nawet znacznie bujniejszą wegetację.
Piramida Księżyca, jak już wspomniałem, jest niższa niż Piramida Słońca, a do tego, nie można wejść na jej szczyt. Szerokie schody umożliwiają tylko wejście na pierwszy taras. Poszliśmy zatem na wschodnią stronę placu, do Pałacu Quetzalpapalotla (czyli Motyla-Ptaka). Budynek jest ciekawy o tyle, że na jego ścianach pozostały resztki reliefów i malowideł. W budynku odkryliśmy jakąś polską wycieczkę, której przewodnik opowiadał właśnie o historii pałacu.
Przy wyjściu wschodnim skorzystaliśmy z toalety, po czym powoli ruszyliśmy z powrotem na południe. Zwiedzanie zakurzonego Teotihuacan w skwarze dość już nas zmęczyło. Tym razem wybraliśmy główną drogę, wiodącą prosto na południe. Dzięki temu zwiedziliśmy teren pomiędzy dwoma najwyższymi piramidami a południową częścią wykopalisk, który ominęliśmy wcześniej, wybierając trasę przez muzeum. Jest tam sporo małych piramid, pałaców i boiska do peloty.
Teren wykopalisk jest bardzo duży, więc mimo że podczas drogi powrotnej, czując przesyt atrakcji, nie zatrzymywaliśmy się nigdzie na dłużej, to i tak droga zajęła nam sporo czasu.
Na wszelki wypadek zapytaliśmy się w budce przy wjeździe na parking, czy powinniśmy czekać na autobus publiczny przy rondzie na zewnątrz i otrzymaliśmy potwierdzenie.
Po nas przyszła najpierw jakaś samotna turystka, a później jeszcze para młodych ludzi . Jakiś starszy Meksykanin, przechodząc obok nas, z własnej inicjatywy poinformował nas, że autobus nadjedzie za 10 minut. Zapytałem go, czy będzie to autobus na północny dworzec autobusowy – a Meksykanin potwierdził.
Autobus rzeczywiście przyjechał po 10 minutach. Musiał mieć przystanek gdzieś wcześniej, gdyż w środku siedzieli już pasażerowie. Bez kłopotu jednak znaleźliśmy miejsce. W przeciwieństwie do starego brudnego autobusu, którym przyjechaliśmy, ten był w miarę nowoczesny i dość czysty. Najlepsze jednak było to, że nie musieliśmy po drodze do miasta wlec się przez wioski – autobus wjechał na autostradę i bez żadnych przystanków pomknął do miasta. W ten sposób powrót trwał godzinę krócej niż dojazd do ruin.
Minęliśmy chaotyczny terminal przy stacji metra Indios Verdes i wjechaliśmy głębiej w miasto. Po 10-15 minutach dojechaliśmy do celu – północnego dworca autobusowego, z którego odjeżdża mnóstwo autobusów wielu firm – najczęściej w kierunku północnym, ale również na wschód i zachód. Autobusy do Teotihuacan odjeżdżają i stąd, i ze stacji Indios Verdes, można więc wybrać sobie bardziej dogodny wariant.
Północny dworzec autobusowy jest większy od TAPO, czyli dworca wschodniego i swoje stanowiska ma tu wiele różnych firm – tymczasem na dworcu wschodnim zdecydowanie dominuje firma ADO i powiązana z nią firma AU (Autobuses Unidos), oferująca kursy II klasy.
Jest tu też chyba więcej punktów gastronomicznych i usługowych, a nawet czynny siedem dniu w tygodniu od rana do nocy bank. W banku wymieniłem trochę pieniędzy, postanawiając sobie, że odtąd tak właśnie będę robił – kurs był o 7 czy 8 % lepszy niż w kantorach. Inaczej niż w kantorze w banku trzeba pokazać paszport. W tym konkretnym banku pobrano ode mnie nawet odcisk palca – musiałem przytknąć palec do podpiętego do kabla elektronicznego czytnika linii papilarnych, który podała mi kasjerka.
Potem poszliśmy sprawdzić, ile kosztują bilety na autobus do Acapulco. Okazało się, że od wczesnego ranka do późnego wieczora prawie co godzinę odjeżdżają do Acapulco autobusy linii Estrella Blanca. I chyba tylko tej jednej, bo gdy pytaliśmy się w innych okienkach, byliśmy odsyłani do stanowiska tej właśnie firmy.
Wyszliśmy z dworca i poszliśmy do położonej tuż przed nim stacji metra. Tym razem udało mi się wymyślić trasę, dzięki której jadąc na stację metra San Lazaro obok TAPO nie musieliśmy się co chwilę przesiadać.
Gdy dojechaliśmy na stację TAPO, poszliśmy najpierw do agencji Ticketbus, gdzie powiedziano nam, że z TAPO odjeżdżają tylko dwa autobusy do Acapulco – jeden o 7 rano, a drugi o 16. Bilety kosztowały 352 peso od osoby i były o 10 czy 15 peso droższe niż na dworcu północnym, ale mimo braku gotówki różnica w cenie nie była bardzo duża. Natomiast pani w kasie powiedziała nam, że musimy dla Andrzejka kupić bilet z 50-procentowym upustem. Prawdę mówiąc, jakoś zapomnieliśmy zapytać o upusty, będąc na dworcu północnym, i mieliśmy dylemat, czy linia Estrella Blanca stosuje takie same zasady, jeśli chodzi o ulgi dla dzieci.
Potem wyszliśmy z dworca i poszliśmy poszukać jakiejś jadłodajni – najpierw tam, gdzie zjedliśmy śniadanie. Jednak po ulicznej garkuchni, która była tam rano, nie pozostał żaden ślad. Była mniej więcej 17 i nie był to chyba najlepszy czas na jedzenie posiłku. Chodziliśmy po uliczkach obok naszego hotelu i wszędzie punkty gastronomiczne były albo na głucho zamknięte, albo właśnie je sprzątano.
W końcu zdesperowani kupiliśmy najpierw w jednym ze sklepów bułki, w drugim jogurty i owoce, a w trzecim trochę białego sera. I tak mieliśmy zamiar zrobić takie zakupy, by mieć co zjeść rano, gdyż następnego dnia czekał nas bardzo wczesny wyjazd do Acapulco. Tak zaopatrzeni poszliśmy na plac zabaw przed naszym hotelem. Usiedliśmy na ławce i zajęliśmy się jedzeniem, podczas gdy Andrzejek się bawił. Najpierw zjeżdżał z metalowej zjeżdżalni przypominającej te, które spotyka się także u nas. Później zaś poszedł na inną zjeżdżalnię, odlaną z cementu, wysoką i pomalowaną jaskrawymi farbami, z wijącym się dookoła torem do zjeżdżania. Zjeżdżanie z niej na pupie nie było jednak chyba specjalnie przyjemne, bo powierzchnia była chropowata. Dlatego też miejscowe dzieci korzystały z niej, siadając na pustych butelkach po napojach. Jeden z miejscowych ojców dał Andrzejkowi pustą butelkę i wytłumaczył mu zasady korzystania ze zjeżdżalni. Nie wiem, jak to możliwe, ale nasz synek wszystko pojął i już po chwili zjeżdżał na butelce na dół wraz z meksykańskimi dziećmi. Bardzo mu się to zjeżdżanie podobało, bo bez przerwy wbiegał na górę i znowu zjeżdżał.
Gdy się najedliśmy, podeszliśmy do zjeżdżalni i uciąłem sobie krótką pogawędkę z panem, który dał butelkę Andrzejkowi.
Potem wróciliśmy do hotelu i na tym właściwie zakończył się nasz dzień. Wyszedłem z hotelu tylko na chwilę do pobliskiej kawiarenki internetowej, płacąc śmiesznie małą kwotę 10 peso za godzinę. Porównałem oferty dwóch znanych mi systemów szybkiego przesyłania pieniędzy – Western Union i Moneygram. Wyszło mi, że Moneygram jest i nieco tańszy, i jest więcej punktów w Acapulco, w których będą mógł odebrać pieniądze – w tym jeden bank przy rynku, co biorąc pod uwagę, że z przewodnika wiedziałem, że większość tanich hoteli w Acapulco mieści się właśnie w pobliżu rynku, bardzo nam odpowiadało. Z kolei w Polsce pieniądze przez Moneygram można było wysłać z oddziałów Banku Polskiej Spółdzielczości – a to też była dobra nowina, bo pamiętałem, gdzie we Wrocławiu znajdują się oddziały tego banku – jeden jest nawet w samym rynku.
Wieczorem spakowaliśmy się, ustawiłem budzik w swoim zegarku i na wszelki wypadek dodatkowo w komórce na 6 rano i poszliśmy spać.