Oaxaca - 22.10.2008

Po porannej pobudce poszliśmy na śniadanie do hotelowej restauracji. Po śniadaniu mieliśmy się rozdzielić: Małgosia miała iść na miejsce zbiórki przed hotelem Aitana, skąd miał ją zabrać kierowca na kurs gotowania Susany Trilling, ja natomiast miałem zostać z Andrzejkiem – planowałem pójść z nim do jednego z miejskich parków, które znalazłem na mapie miasta. Podczas śniadania Małgosia poprosiła mnie, bym ją odprowadził, ale śniadanie nam się przeciągnęło, później kelner nie miał wydać reszty z rachunku, a w końcu Andrzejkowi zachciało się kupy, więc skończyło się na tym, że Małgosia sama musiała pobiec na zbiórkę. Gdy już skończyłem zajmować się Andrzejkiem, poszliśmy we dwóch w stronę hotelu Aitana, bo i tak znajdował się on mniej więcej po drodze do parku. Było już jakieś 10 minut po czasie (ustaliłem z Peg, że kierowca przyjedzie o 9), więc zdziwiłem się bardzo, gdy zobaczyłem, że Małgosia nadal czeka na chodniku. Co prawda, umawialiśmy się przed hotelem, ale wszedłem do środka, podejrzewając, że jakaś informacja może czekać na mnie w recepcji. Jakież było moje zdziwienie, gdy w kantorku, w którym znajdowało się biurko recepcjonisty, zobaczyłem kobietę w średnim wieku machającą do mnie ręką. Okazało się, że była to Peg we własnej osobie. Peg rozmawiała właśnie przez telefon, więc wyszedłem z hotelu i zawołałem Małgosię, która czekała na zewnątrz z Andrzejkiem.

Okazało się, że spóźnił się kierowca, więc na chwilę usiedliśmy w hotelowym holu, który pełnił zarazem funkcję jadalni dla gości hotelu Aitana. Hotel musiał być wyższej kategorii, bo śniadania miały postać bufetu. Chwilę rozmawialiśmy z Peg o tym i o owym, ponieważ jednak znudzony Andrzejek zaczął strasznie hałasować, w trosce o spokój hotelowych gości spożywających poranny posiłek pożegnałem się z Peg i Małgosią i wyszedłem z hotelu, biorąc ze sobą Prosiaczka. Chciałem znaleźć jakiś park, w którym dzieciak mógłby sobie pohasać, a ja mógłbym zająć się tymczasem lekturą książki. Na planie znalazłem dwa parki: Park Juareza oraz Park Conzatti. Oba jednak okazały się parkami w typowo meksykańskim stylu: kilka chodników, ławki, trawniki, tu i ówdzie jakaś fontanna – czyli nic co by się nadawało do dziecięcych zabaw. Andrzejek – co prawda – lubi fontanny, ale nie na tyle, by spędzić przy nich kilka godzin.

W końcu – trochę w desperacji – poszliśmy w kierunku wznoszącego się nad miastem wzgórza – Cerro del Fortin. W przewodniku Pascala nie ma o nim ani słowa, natomiast w przewodniku Footprint znalazłem informację, że na szczycie jest jakiś pomnik, amfiteatr oraz obserwatorium astronomiczne. Liczyłem, że znajdę gdzieś po drodze także placyk zabaw. Tym razem szczęście się do mnie uśmiechnęło – nie musiałem nawet wchodzić na wzgórze, bo u jego podnóża obok jakiejś szkoły przy ulicy Oliviera znalazłem to, czego szukałem. Co prawda, plac zabaw był nieco osobliwy: składał się z pięciu identycznych „przyrządów” przypominających mostki kapitańskie starodawnego żaglowca z linami do wspinaczki, ale również zjeżdżalniami i huśtawkami – nie było tam ani jednego dziecka przez dwie godziny, gdy tam siedzieliśmy. Podejrzewam, że dorośli wymyślają miejscowym dzieciom jakieś inne rozrywki niż zabawy na placu zabaw – ciekaw tylko jestem jakie.

W końcu jednak Andrzejek znowu zaczął krzyczeć, że chce kupę, więc postanowiłem wrócić z nim do hotelu. Po zaspokojeniu wiadomych potrzeb poszliśmy na dworzec autobusowy II klasy. Ponieważ następnego dnia mieliśmy wyjechać z Oaxaki, a rano chcieliśmy zrobić sobie wycieczkę do Mitli, uznałem, że dobrze by było sprawdzić, gdzie znajduje się ten dworzec. Z planu wynikało mi, że nie jest on zbytnio odległy od naszego hotelu. I rzeczywiście – nie był odległy. Pewien kłopot jednak sprawiło mi znalezienie wejścia, bo od strony ulicy chodnik jest zabudowany rzędem przylegających do siebie bud – w większości mieszczą się tanie jadłodajnie. By dostać się na dworzec, trzeba wypatrywać znaleźć właściwe przejście między budami.

Dworzec II klasy wygląda obskurnie w porównaniu z TAPO w Mexico City i dworcem ADO w Oaxace. Jest na nim jednak mnóstwo przechowalni bagażu, kilka jadłodajni i kilka taniutkich zabawek-bujaków dla dzieci, więc bez nadwerężania kieszeni mogłem zafundować Andrzejkowi dodatkową rozrywkę. Zobaczyłem też, że do Mexico City jeździ tylko jedna firma – FYPSA.

Na planie miasta miałem zaznaczony w pobliżu jeszcze jeden przystanek autobusów. Poszedłem tam, ale okazało się, że odjeżdża stamtąd zaledwie kilka autobusów, które potencjalnie mogłyby mnie zainteresować. Ponieważ w międzyczasie Andrzejek znowu zaczął wołać, że chce kupę, zawróciłem do hotelu.

Po raz trzeci tego dnia wyszedłem na znajdującą się w pobliżu rynku pocztę. Wrzuciłem kartki (do adresatów trafiły ponad tydzień po naszym powrocie, ale doszły) i poszliśmy poszukać jakiejś taniej jadłodajni. Nie było to trudne, bo małych lokali oferujących tanie posiłki typu comida corrida jest w tamtej okolicy całe mnóstwo.

Po posiłku wróciliśmy do hotelu i na tym zakończyliśmy spacery. Andrzejek miał tego dnia lekkie rozwolnienie. Na szczęście była to jednodniowa przypadłość i nazajutrz nie było już po niej ani śladu.

Małgosia przyszła do hotelu dopiero około ósmej wieczorem, gdy na zewnątrz było już zupełnie ciemno. Dobrze, że dałem jej mały plan miasta, który wydrukowany był na drugiej stronie ulotki reklamowej agencji turystycznej, z której usług w zakresie transportu na Monte Alban wczoraj korzystaliśmy. Pełna wrażeń opowiedziała mi o zwiedzaniu targu w miasteczku w dolinie Etla (targ dla miejscowych, żadna cepelia) w towarzystwie miejscowej Indianki o imieniu Jolanda oraz o tym, że przez pół dnia przyrządzała niezwykle pracochłonne czarne mole, tutejszą specjalność.

Jolanda na targu lokalnym w Etli
Jolanda na targu lokalnym w Etli
Stoisko rzeźnika na targu lokalnym w Etli
Stoisko rzeźnika na targu lokalnym w Etli
W szkole gotowania
Od lewej: Peg, Susanna i jeden z kursantów

Po spakowaniu bagaży położyliśmy się do łóżka.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 Następna strona