Wstaliśmy dość wcześnie rano i po śniadaniu (niecałe 200 peso – głównie potrawy z jajek, ale również jakieś mięso, bo Meksykanie często jedzą na śniadanie potrawy, które nam wydawałyby się bardziej odpowiednie jako dania obiadowe) poszliśmy na południe ulicą Diaz Ordaz. Zgodnie z informacjami, które znaleźliśmy w przewodniku, nieco na zachód od skrzyżowania tej ulicy z ulicą Mina miał znajdować się hotel Rivera del Angel, naprzeciwko którego znajdowała się agencja turystyczna wysyłająca autobusy na Monte Alban.
Monte Alban to znajdujące się – jak nazwa sugeruje – na szczycie góry prekolumbijskie miasto. Na terenach, na których się obecnie znajdowaliśmy, przed Kolumbem kwitła cywilizacja. Jej zręby pochodzą od Zapoteków, świetnych budowniczych i rzemieślników. Później była rozwijana przez Misteków – lud bardziej prymitywny, ale czerpiący z kultury swoich poprzedników. Taki też był również los Monte Alban – miasta wybudowanego przez Zapoteków, które później bywało zamieszkiwane przez Misteków, a w końcu w wyniku konkwisty popadło w ruinę.
Jeszcze nim dotarliśmy do skrzyżowania z ulicą Mina, zaczepił nas naganiacz oferujący ulotki agencji, do której i tak się udawaliśmy. Chętnie daliśmy się mu zaprowadzić na miejsce, w którym się znajdowała – skoro miał taką ochotę, a nam to oszczędzało szukania. Agencja znajduje się rzeczywiście w miejscu, w którym jest zaznaczona na mapie w przewodniku. Byliśmy nieco po 9, a autobus miał odjechać o 9:30 (generalnie autobusy odjeżdżają co pół godziny). Kupiliśmy bilety i usiedliśmy na krzesłach w poczekalni. Prócz nas czekała jeszcze jakaś młoda Niemka. Z plakatów i wyręczonej nam ulotki dowiedzieliśmy się, że agencja organizuje przejazdy do wielu innych miejsc w okolicach miasta Oaxaca, więc pewnie gdyby kogoś poganiał czas, jest to niezła, ale i nieco droższa alternatywa w stosunku do korzystania z lokalnych autobusów. Przejazd na Monte Alban i z powrotem kosztował 38 peso od osoby (Andrzejek jechał za darmo). Cena obejmuje przejazd w dwie strony, przy czym powrót musi nastąpić o ustalonej godzinie (my mieliśmy powrót wyznaczony na 13). Ponoć można wrócić też autobusem o innej godzinie, jeśli są wolne miejsca, po dopłaceniu jakiejś kwoty, ale my z takiej możliwości nie skorzystaliśmy.
Myśleliśmy, że będziemy jechali sami, ale po chwili nadeszła spora grupka... Polaków. Byli wśród nich również spotkani poprzedniego dnia Młodzi ludzie. Przyjechali kilka dni temu do Meksyku i zmierzali na Jukatan.
Przejazd jest krótki, trwa może pół godziny. Przez większą część drogi jedzie się wąską drogą, wijącą się po stokach góry. W końcu wysiedliśmy z autobusu na niewielkim parkingu pod szczytem wzgórza. Trzeba podejść w górę jakieś 200 metrów, nim przed oczami turysty ukażą się budynki, w których znajduje się kasa biletowa i niewielkie muzeum.
Bilet wejściowy kosztuje 48 peso (za dzieci w wieku Andrzejka nie płaci się – i jak później okazało się – jest to reguła obowiązująca we wszystkich ruinach i muzeach, do których zawitaliśmy). Ruin nie będę opisywał – lepiej obejrzeć zdjęcia. W każdym bądź razie muszę powiedzieć, że ruiny Monte Alban były chyba najpiękniejszymi ruinami, jakie nam się zdarzyło zobaczyć podczas naszego pobytu w Meksyku. Składa się na to malownicze położenie ruin na szczycie góry, zielona trawa, która je porasta, oraz bardzo ograniczona ilość turystów. W wielu momentach podczas zwiedzania nie mieliśmy w zasięgu wzroku dosłownie nikogo. I chociaż może w Meksyku da się znaleźć większe i bardziej imponujące starożytne budowle, to możliwość spaceru wśród ruin Monte Alban w ciszy i spokoju jest z pewnością nie do pogardzenia.
![]() | |
|
Podczas zwiedzania próbowaliśmy robić zdjęcia kolibrom, które zbierały nektar z kwiatów jakiegoś kwitnącego właśnie drzewa, ale okazało się to niezwykle trudne. Kolibry nie dość, że latają szybko, to są jeszcze bardzo płochliwe.
![]() | |
|
Przed powrotem szybko zwiedziliśmy muzeum, które mieści się w budynku obok kas biletowych. Czasu do odjazdu autobusu nie zostało nam wiele, więc zwiedzanie odbyło się w pośpiechu. Muzeum jest jednak nieduże, więc nawet gdybyśmy bardzo dokładnie oglądali eksponaty, to i tak nie spędzilibyśmy w środku zbyt wiele czasu.
Potem zaczęliśmy schodzić ze wzgórza, mijając po drodze sprzedawców pamiątek. Na szczęście nie są oni zbyt nachalni. Wcześniej już kilku zaczepiało nas na terenie wykopalisk, ale wystarczy grzecznie podziękować za ich propozycje, by z uśmiechem zaczęli wypatrywać następnego potencjalnego klienta.
Stanęliśmy wraz z grupką Polaków, z którymi przyjechaliśmy, na parkingu poniżej ruin, czekając na autobus. Autobus nie nadjechał punktualnie, jednak dziesięciominutowe oczekiwanie umiliło nam podchodzenie sporej jaszczurki, która spacerowała sobie po niedużym drzewie stojącym na środku parkingu. Wszyscy próbowaliśmy zrobić jej jak najładniejsze zdjęcie. Z naszym wysłużonym aparatem nie mieliśmy szczególnie dużych szans na zwycięstwo w tej konkurencji.
Podczas powrotu dziwiliśmy się głośnym komentarzom niektórych spośród naszych towarzyszy podróży, którzy twierdzili, że droga jest wyjątkowo kręta i wąska. To prawda, że była kręta i wąska, ale widzieliśmy już w życiu dużo bardziej niebezpieczne drogi – np. drogę wiodącą do Cameron Highlands w Malezji, w przypadku której przed każdym zakrętem należy głośno zatrąbić, by dać szansę nadjeżdżającemu z drugiej strony kierowcy na odpowiednią reakcję.
Po zakończeniu naszej wycieczki postanowiliśmy coś zjeść. Ponieważ obok agencji turystycznej, do której przywiózł nas autobus, znajdował się lokal reklamujący się tanimi posiłkami typu comida corrida, postanowiliśmy skorzystać z tej możliwości. Generalnie comida corrida (zwana też menu del dia) jest zestawem składającym się z dwóch, często nawet trzech dań. Przeważnie nie ma wyboru zup, ani deserów, natomiast drugie danie można wybrać sobie spośród kilku dostępnych możliwości. Zestawy takie podaje się tylko w określonych godzinach i są bardzo tanie, kosztując od 25 do 35 peso za zestaw. Biorąc pod uwagę, że za danie z karty na ogół trzeba zapłacić co najmniej 50 peso, jedzenie tego typu posiłków, pożywnych, choć przeważnie niewyszukanych, pozwala na poczynienie pewnych oszczędności w budżecie podróżnika.
Była 13:30, w jadłodajni powiedziano nam zaś, że comida corrida jest serwowana od 14, tak więc mieliśmy pół godziny czasu. Ponieważ znajdowaliśmy się w pobliżu miejskiego targowiska, postanowiliśmy zobaczyć, jak wygląda. Po przejściu przez ruchliwą ulicę, zanurzyliśmy się w przykryty brezentem gąszcz stoisk zapełnionych tanimi ubraniami. Po przebiciu się przez nie dochodzi się do stoisk spożywczych pełnych egzotycznych warzyw i owoców, ale nim naprawdę zaczęliśmy napawać się egzotyką tego miejsca, postanowiliśmy wracać, bo zaczynał doskwierać nam już głód, a wybiła godzina 14.
Comida corrida składała się z rosołu, w którym pływała tylna ćwiartka kurczaka, oraz z ryżu. Wzięliśmy trzy porcje – i słusznie, bo Prosiaczek zjadł niemal całą swoją porcję.
Potem poszliśmy na krótko do hotelu, by zostawić kilka zbędnych już rzeczy, a następnie ruszyliśmy w górę ulicy JP Garcia. Chcieliśmy znaleźć miejsce, z którego Małgosia miała jutro rano pojechać na kurs gotowania.
Przy pomocy poczty elektronicznej ustaliłem z Peg, asystentką w szkole gotowania „Seasons of My Heart”, że będzie to Hotel Aitana, znajdujący się przy ulicy Crespo, niedaleko od skrzyżowania z ulicą Bravo. Z mapy wynikało, że było to nie dalej niż 10-15 minut drogi od naszego hotelu, idąc w miarę szybkim krokiem. Żeby Małgosia nie musiała rano kłopotać się szukaniem właściwego miejsca, poszliśmy tam razem. Okazało się, że droga nie jest skomplikowana.
![]() | |
|
Skoro byliśmy już w tej części miasta, postanowiliśmy pójść do Muzeum Kultury Oaxaki, znajdujące się obok kościoła św. Dominika w budynku, który niegdyś pełnił funkcję klasztoru. Bilet kosztował 48 peso, tyle samo, co bilet upoważniający do zwiedzania Monte Alban. Okazało się potem, że cena ta jest chyba znormalizowaną ceną stosowaną w wielu muzeach i terenach zabytków prekolumbijskich. Muzeum jest ładne i to nie tylko ze względu na historyczny budynek, z przyjemnym dziedzińcem z fontanną i widokami z okien na znajdujący się obok ogród, ale także ze względu na bogatą i interesującą ekspozycję, na którą składają się artefakty z pobliskich wykopalisk oraz pamiątki z innych okresów historycznych, aż do współczesności.
Na parterze muzeum znajduje się księgarnia, w której kupiliśmy pocztówki i znaczki pocztowe do Polski. Chcieliśmy obejrzeć również książki kucharskie opisujące specjały miejscowej kuchni, ale w języku angielskim dostępna była jedynie książka Susany Trilling. Ponieważ Małgosia i tak miała następnego dnia jechać do jej szkoły gotowania, w której – jak przewidywaliśmy – można kupić tę samą książkę za niższą cenę, zrezygnowaliśmy z zakupu.
Obok budynku muzeum znajduje się kościół św. Dominika. Jest to ładny kościół kolonialny o bardzo interesującym wnętrzu – przyjemnie usiąść w chłodzie na jednej z ławek i podziwiać bogato zdobione ołtarze i rozwieszone na ścianach obrazy.
![]() | |
|
Wracając do hotelu, wstąpiliśmy do jednej z kafejek na rynku, by zjeść lody. Lody były domowej roboty, dla mnie całkiem niezłe, choć Małgosia twierdziła, że za słodkie. Siedzieliśmy tak przy stoliku, od czasu do czasu nagabywani przez sprzedawców jakiegoś badziewia, a obok grał pan na ksylofonie. Gdy przestał, zebrał pieniążki od gości i przeszedł do następnej knajpki. I tak to się mniej więcej odbywa – można słuchać różnych grajków i miniorkiestr, a pieniążki można potem dać – albo i nie, w zależności od humoru.
Nie dane było nam dojść prosto do hotelu, gdyż w jednej z bocznych uliczek zauważyliśmy wejście na miejscowe targowisko. Było mniejsze niż wielki bazar znajdujący się na zachód od centrum miasta, ale za to ciekawsze, bo na większości stoisk sprzedawano artykuły spożywcze. Na mnie najbardziej niesamowite wrażenie sprawiały cienkie płachty mięsa, które rzeźnicy rozpościerali ponad swoimi stoiskami. U nas rzecz niespotykana – nie tylko ze względu na SANEPID. U nas mięsa nie tnie się tak cienko. Jeśli ktoś chce uzyskać cienkie mięso, to je rozbija w domu tłuczkiem.
W tym też dniu po raz pierwszy spróbowałem chapulines. Chapulines to prażone koniki polne. Przy wejściach na bazary często można natknąć się na panie sprzedające chapulines jako rodzaj niewielkiej przekąski – dostaje się je w woreczku foliowym i można je od razu zacząć konsumować, odgryzając odwłok i wyrzucając przednią część ciała. Jest to również okazja, by spróbować tego specjału bez konieczności kupowania większej jego ilości, gdyż panie chętnie pozwalają na skosztowanie chapulines. Mi, prawdę mówiąc, niespecjalnie smakowały – były trochę mdłe w smaku.
I na tym zakończyliśmy ten pełen wrażeń dzień – wróciliśmy do hotelu i poszliśmy zmęczeni spać.