Chociaż po podróży byliśmy bardzo zmęczeni i z chęcią pospalibyśmy nieco dłużej niż zwykle, nie było nam to dane. Prosiaczek obudził się w okolicach siódmej i mimo namów nie chciał spać dłużej, tłumacząc całkiem trzeźwo, że przecież się wyspał. Cóż, dzieci mają znacznie mocniejszy sen niż dorośli i lepiej wysypiają się w samolocie.
Nieco zaspani poszliśmy do hotelowej restauracji. Od tej pory nie będę już odliczał swoich konwersacji w języku hiszpańskim. Powiem jedno: po angielsku podczas pobytu w Meksyku rozmawiałem dokładnie dwa razy i to bynajmniej nie w hotelu czy w kasie biletowej, tylko po prostu na ulicy.
Śniadanie kosztowało nas mniej więcej 200 peso. Składało się z podawanych w różnych wariantach jajek (Andrzejek dostał omlet), tortilli i soków. Było więc dość drogie. Taki jest jednak standard w restauracjach hotelowych. Jak odkryliśmy później, znacznie taniej można zjeść już 100 metrów od hotelu. Podczas śniadania zetknęliśmy się po raz pierwszy z produktem o nazwie „cajeta” – jest to wyrób z zagęszczonego mleka koziego (jeśliby ktoś nie domyślił się tego z rysunku kozy na etykiecie, to wyczuje pewnie w smaku), mający coś w sobie z krówek, o konsystencji syropu klonowego. A służy do polewania omleta. I cel ten moim skromnym zdaniem spełnia bardzo dobrze.
Po śniadaniu zebraliśmy się i ruszyliśmy na dworzec TAPO, pytając na wszelki wypadek recepcjonistkę o drogę. Okazało się, że wystarczy dojść do głównej ulicy, skręcić w prawo i przejść jakieś 150 czy 200 metrów. Generalnie droga nie zajmuje więcej niż 10 minut.
Po przejściu przez placyk z przystankami mikrobusów wchodzi się do długiego tunelu, mijając postój taksówek, na które – podobnie jak na lotnisku – należy wcześniej kupić bilety. Obok znajduje się wejście do metra.
W miejscu, w którym tunel rozwidla się, znajdował się punkt sprzedaży biletów firmy Ticketbus. Jest to firma pośrednicząca w sprzedaży biletów kilku działających w Meksyku firm przewozowych. Ponieważ za swoje usługi nie pobiera prowizji, zdecydowaliśmy się skorzystać z jej usług. Okazało się, że najbliższy autobus do Oaxaki (pierwsza klasa, firma ADO) miał odjechać o 10, czyli mieliśmy do niego jeszcze jakieś 20 minut. Sprzedawca poinformował nas również, że musimy zapłacić za miejsce dla Andrzejka połowę ceny. Bilety kosztowały 362 peso za osobę dorosła i 181 peso za dziecko.
Z miejsca, w którym staliśmy, dojście do głównego holu dworca zajmuje kilka minut. Hol ma kształt okrągłej rotundy, a dookoła niej znajdują się różne firmy przewozowe. Ze względu na Andrzejka musieliśmy skorzystać jeszcze z publicznej toalety (jest ich tu całe mnóstwo), a następnie poszliśmy nadać bagaż.
W Meksyku przed wyruszeniem w podróż autobusem oddaje się za pokwitowaniem większy bagaż do specjalnego punktu prowadzonego przez daną firmę przewozową, a po przybyciu na miejsce odbiera się nadane przedmioty zaraz po wyjściu na peron. Kierowca, czasem wspomagany przez innych pracowników firmy, wyjmują z luku bagażowego torby, walizki i plecaki i sprawdzają kwity podróżnym. Bagaż można nadać najwcześniej jakieś pół godziny przed odjazdem danego autobusy – gdyby ktoś zatem chciał wykorzystać punkt przyjmowania bagażu jako przechowalnię, to raczej mu się to nie uda (choć niektóre firmy również przechowują bagaż za dodatkową opłatą).
Przed wejściem na peron i podróżni, i ich bagaże są poddawani kontroli bezpieczeństwa.
Autobus był dość luksusowy, z dużą ilością miejsca między siedzeniami oraz działającą toaletą i klimatyzacją. Zaraz gdy ruszyliśmy, rozpoczęła się emisja filmów – by pasażerowie siedzący z tyłu lepiej widzieli, mniej więcej w środku autobusu wysunął się z sufitu dodatkowy panel LCD. Dźwięk nie był jednak specjalnie głośny, więc gdyby którykolwiek z pasażerów miał inne plany na podróż niż oglądanie filmów, mógł je spokojnie realizować.
Trochę oglądaliśmy te filmy, a trochę też spaliśmy – wciąż byliśmy nieco zmęczeni długą podróżą.
Podróż do Oaxaki trwała 6 godzin. Podczas podróży mieliśmy okazję oglądać scenerię tej części Meksyku i – doprawdy – było na co patrzeć. Generalnie krajobraz był przez cały czas mocno górzysty – po wyjechaniu z miasta Meksyk (co trochę trwa, bo miasto jest naprawdę wielkie) można zobaczyć w oddali stożki wulkanów. Później widok za oknem wskazuje na coraz większe niedostatki wody. Mniej jest drzew, a znacznie więcej kaktusów.
Miasto Oaxaca jest usytuowane w dolinie otoczonej licznymi wzgórzami. Jest ono, podobnie jak większość innych meksykańskich miast, pozbawione jakichkolwiek wyższych budynków. Większość zabudowy stanowią parterowe lub piętrowe domy o lekkiej konstrukcji. Być może taki styl budownictwa wynika z tego, że Meksyk leży na terenach sejsmicznych. Stąd też w hotelach znajdują się ilustrowane instrukcje, jak się trzeba zachować w przypadku pożarów i trzęsień ziemi.
Autobus zakończył bieg na nowoczesnym dworcu autobusowym firmy ADO. Kierowca z pomocnikiem wyciągnęli z luku bagaże podróżnych. Odebraliśmy nasze plecaki i wyszliśmy przed dworzec. Wiedząc, że przejazdy taksówką w obrębie miasta nie są szczególnie kosztowne, od razu podszedłem do rzędu stojących przed dworcem taksówek. W Oaxace taksówki nie mają taksometrów, więc trzeba przed wejściem do taksówki ustalić cenę. W naszym przypadku podróż do centrum kosztowała 60 peso. Poprosiłem o podwiezienie na róg ulic Diaz Ordaz i Las Casas, gdyż z mapy wiedziałem, że jest to miejsce, w którym można znaleźć sporo różnej klasy noclegów, było stąd blisko do wszystkich atrakcji położonych w centrum miasta, a także do dworców autobusowych, z których odjeżdżały autobusy do pobliskich atrakcji turystycznych.
Jadąc przez centrum Oaxaki, mieliśmy okazji po raz pierwszy zetknąć się z bliska z architekturą tego miasta – o ile mogliśmy się przekonać, nie odbiegała ona zbytnio od tego, co reprezentuje sobą zabudowa większości meksykańskich miast.
Po dotarciu na miejsce okazało się, że pani kierująca taksówką nie miała wydać mi reszty z banknotu 500 peso. Biegałem po okolicznych sklepach i pensjonatach, ale nikt nie chciał mi rozmienić pieniędzy. W końcu przeszukałem dokładniej zawartość moich kieszeni i udało mi się wygrzebać jakieś pieniążki, które w sumie dawały wymaganą kwotę.
Zatrzymaliśmy się w hotelu Ferri. Co prawda za pokój musieliśmy zapłacić 550 peso, ale w przewodniku Footprint hotel miał dobrą recenzję. Pokój był oddalony od zgiełkliwej ulicy, duży i spokojny, choć nieco mroczny. Pokoje położone są pod arkadami otaczającymi podwórze, niewiele z nich tak naprawdę ma szansę na to, by oświetliło je słońce.
Podobnie jak w większości innych hoteli, w których zdarzyło nam się spać w Meksyku, ten również miał dwa duże łóżka. Dzięki temu nawet podróżując z dwójką małych dzieci dałoby się całkiem wygodnie mieszkać w takiej „dwójce”. Niekiedy jedno z łóżek jest węższe niż drugie – i tu może pojawić się problem.
Najpierw poszliśmy zjeść coś do restauracji hotelowej. Posiłek był niezły (do dziś wspominam egzotyczny smak kurczaka w mole negro, czyli w ciemnobrązowym sosie robionym z miejscowej czekolady), choć – jak to w restauracjach hotelowych bywa – dość drogi.
Potem poszliśmy obejrzeć rynek. W Meksyku na rynkach skupia się całe życie miasta. Z jednej strony placu niemal zawsze wznosi się wysoka katedra, jest ratusz i mnóstwo kawiarni oraz restauracji z wystawionymi na zewnątrz stolikami, przy których można usiąść i coś zjeść lub choćby napić się kawy. Pod tym względem Oaxaca nie stanowi wyjątku. Środek placu zajmuje zadaszona altana koncertowa. Kto by jednak spodziewał się, że zastanie w niej orkiestrę, ten się srodze rozczaruje. Jedyni muzycy na tym placu, to przemieszczający się od jednej kawiarni do drugiej grajkowie wygrywający solo lub w duetach skoczne meksykańskie rytmy.
W jednej z restauracji odkryliśmy bardzo interesującą ekspozycję przygotowaną na święto zmarłych. Składała się na nią siedząca na wozie kostucha z kosą. Przyjechaliśmy do Meksyku w okresie przygotowań do Wszystkich Świętych. Jest to najważniejsze święto w ciągu roku. W Meksyku obchodzi się to święto w otoczeniu kościotrupów, którymi zdobi się sklepy, lokale gastronomiczne oraz zwykłe domy. Na stoiskach spożywczych piętrzą się cukrowe czaszki, a w piekarniach w wielkich stosach układa się pan de muerto, czyli okrągłe bochny chleba ozdobione uformowanymi z ciasta piszczelami.
![]() | |
|
Na jednej z bocznych uliczek znowu wymieniłem trochę dolarów po nienajlepszym kursie w kantorze wymiany walut (dopiero następnego dnia miałem okazję porównać kurs w kantorze z kursem bankowym i odtąd pieniądze wymieniałem już wyłącznie w bankach – różnica jest naprawdę spora). Potem poszliśmy ulicą Independencia w stronę kościoła La Merced. Kościół miał ładną fasadę, ale nie mogliśmy za bardzo obejrzeć wnętrza, bo trwało właśnie nabożeństwo. Po drodze zaczepiło nas dwóch młodych Polaków. Rozpoznali w nas rodaków po przewodniku Pascala, który niosłem w ręce.
Zawróciliśmy i robiąc po drodze drobne zakupy spożywcze, wróciliśmy do naszego hotelu. Na dworze zaczynało się ściemniać, a my wciąż byliśmy zmęczeni po podróży. Dlatego też tego dnia wcześnie poszliśmy spać.
Jeśli mowa o sklepach spożywczych, to te, które napotkaliśmy w centrach miast, są na ogół kiepsko zaopatrzone. Można w nich kupić co najwyżej napoje i chipsy. Niekiedy można natknąć się na piekarnię czy cukiernię. Jeśli jednak chcielibyśmy kupić coś konkretniejszego do jedzenia lub choćby owoce, to nieodzowna będzie wizyta na targowisku lub w hipermarkecie – o ile w danym mieście jest, rzecz jasna, jakiś hipermarket.