Zgodnie z planem obudziliśmy się trochę przed wpół do szóstej i po szybkiej toalecie opuściliśmy pokój. Autobusem wahadłowym pojechaliśmy na lotnisko. Podróż trwała mniej więcej 20 minut. Na stanowisku check-in linii Air Canada odprawiliśmy bagaże. Pani, która tam pracowała, nie bardzo potrafiła zrozumieć, na czym polega problem z naszymi biletami, ale odesłała nas do koleżanki kasjerki. Ta wytłumaczyła nam, że BMI przez pomyłkę zarezerwowało nam miejsca w samolocie, w którym w ogóle nie było wolnych miejsc, bo zostały wykupione przez jakieś biuro podróży kilka miesięcy wcześniej. O tej samej porze miał jednak wylatywać z Meksyku inny samolot Air Canada, w którym wolne miejsca były. Niestety, nie mogła dodzwonić się do BMI, żeby poprawić rezerwację, ale zrobiła nam wydruk, na którym zapisała długopisem numer odpowiedniego lotu.
Sam lot był dość przyjemny. Siedzenia były nie najgorsze, system rozrywki pokładowej całkiem dobry z zestawem filmów w różnych kategoriach i wieloma programami muzycznymi. Każdy pasażer miał przed sobą ekran dotykowy wbudowany w oparcie poprzedzającego fotela. Nie można było też narzekać na jedzenie.
Prosiaczkowi włączyliśmy jakieś filmy dla dzieci. Trochę je pooglądał, po czym postanowił się zdrzemnąć.
Do Toronto dolecieliśmy zgodnie z planem. Lecieliśmy ponad sześć godzin, ale ze względu na różnicę czasu było nieco po 11 rano miejscowego czasu.
Strażnik kontrolujący paszporty zapytał nas, jak długo mamy zamiar zostać w Kanadzie. Gdy usłyszał, że tylko kilka godzin, zaczął wypytywać, czy nie mamy jakichś przyjaciół w Kanadzie (użył nawet dla żartu polskiego słowa „przyjaciółka”). Odpowiedzieliśmy, że nie, że chcemy właściwie tylko zobaczyć CN Tower – strażnik przyjął to ze zrozumieniem, polecając szczególnie salę ze szklaną podłogą.
Nie musieliśmy odbierać naszych bagaży, bo miały zostać przeładowane na samolot do Meksyku.
CN Tower należy do najwyższych na świecie budynków zbudowanych przez człowieka. Jest to zasadniczo wieża telekomunikacyjna, ale osoby zainteresowane mogą oczywiście wjechać na nią po uiszczeniu odpowiedniej opłaty.
W holu sali przylotów zostawiłem Małgosię i Andrzejka, a sam poszedłem dowiedzieć się, gdzie mogę kupić bilety na komunikację miejską. Już wcześniej sprawdziłem w Internecie, że z lotniska odjeżdża do stacji metra Kipling autobus miejski. Dowiedziałem się też, że w weekendy (a była niedziela) najrozsądniejszą opcją w zakresie biletów jest zakup za 9 dolarów kanadyjskich jednodniowego karnetu upoważniającego do nieograniczonych przejazdów wszystkimi środkami komunikacji miejskiej dwóm osobom dorosłym oraz towarzyszącym dzieciom (w liczbie, jeśli się nie mylę, sztuk trzech, aczkolwiek my musieliśmy zadowolić się naszym Andrzejkiem). Za przejazd można było płacić też bezpośrednio kierowcy, ale byłoby to nieopłacalne cenowo, a poza tym trzeba by było mieć dokładnie odliczoną kwotę, bo kierowcy nie wydają reszty.
Pani z punktu informacyjnego w hali przylotów skierowała mnie do kantoru wymiany walut. Kantor był pusty, ale podszedłem do znajdującej się obok informacji turystycznej, w której siedziały dwie miłe staruszki. Jedna z nich przeszła do kantoru i sprzedała mi karnet (ma on postać zdrapki, trzeba zdrapać pola, w których znajduje się dzień i numer miesiąca), a druga dała darmową broszurkę z podstawowymi informacjami o Toronto i planem metra, radząc, by nie zagapić się i rozpocząć powrót z odpowiednim wyprzedzeniem, bo Toronto to wielkie miasto.
Przystanki autobusów znajdują się na najniższym poziomie terminalu lotniska. Nie mieliśmy żadnych problemów ze zidentyfikowaniem odpowiedniego przystanku. Na autobus czekaliśmy 15 minut.
Do metra jechaliśmy 20 minut – większa część drogi wiodła przez szeroką autostradę, po której sunęły między innymi ogromne ciężarówki znane nam dotąd tylko z amerykańskich filmów. W końcu zajechaliśmy na przystanek przed stacją metra Kipling.
Dojazd do stacji metra Union wymagał przesiadki na stacji St George. Po wyjściu ze stacji metra dojście do wieży nie nastręcza żadnych problemów, gdyż widać ją – jak można się spodziewać – z daleka. Przechodząc przez jedną z ulic musieliśmy uważać na uczestników jakiegoś maratonu ulicznego, który właśnie się tam odbywał.
![]() | |
|
Wejście do wieży w najpełniejszym wariancie kosztowało 35 CAD od osoby, przy czym za Prosiaczka nie musieliśmy nic płacić.
Przed wejściem do wind znajduje się ostrzeżenie dla osób chorych na serce. Nie dziwi mnie to. Platformy widokowe znajdują się wysoko nad ziemią, ale już sam wjazd ekspresową przeszkloną windą z okienkami w podłodze może u niektórych osób budzić grozę. Prawdę mówiąc, sam czułem się nieswojo.
Widoki z wieży są bardzo ciekawe. Widać niemal całe Toronto, a miasto jest przecież gigantyczne. Ogromne drapacze chmur w śródmieściu można obserwować od góry. Widać też statki zacumowane przy nabrzeżu (Toronto znajduje się nad jeziorem Ontario). Niezwykłym doświadczeniem, które polecał nam już człowiek sprawdzający paszporty na lotnisku, jest możliwość przejścia się po szklanej podłodze, kilkaset metrów nad powierzchnią ziemi. Prawdę mówiąc, i ja, i Prosiaczek mieliśmy problemy z opanowaniem naturalnej reakcji psychiki na tego rodzaju doświadczenie. Małgosia natomiast czuła się pewnie, chodząc po szklanych taflach. Z poziomu szklanej podłogi jedzie się kolejną windą na następny poziom. Drapacze chmur są wtedy jeszcze mniejsze.
![]() | |
|
Po zakończeniu zwiedzania CN Tower usiedliśmy przed wejściem i za kilkanaście dolarów zjedliśmy fastfoodowe jedzenie: jakieś kiełbaski w bułce z ketchupem i musztardą oraz frytki.
Po tym niewyszukanym posiłku poszliśmy na brzeg jeziora na krótki spacerek. Czerwone liście posadzonych wzdłuż nabrzeżnej promenady klonów przypominały nam, w jakim kraju się znajdujemy.
![]() | |
|
Na stację Union wróciliśmy tramwajem jeżdżącym wzdłuż nabrzeża, ale ponieważ zostało nam jeszcze trochę czasu, wybraliśmy się na wycieczkę pomiędzy wysokościowcami. Słońce tam nigdy nie dociera i tak naprawdę nie ma tam nic do oglądania.
W końcu więc wróciliśmy na lotnisko w ten sam sposób, w jaki przyjechaliśmy. Centrum z wysokościowcami jest ciemne i ponure, ale jadąc metrem, które poza centrum przemieszcza się nad powierzchnią ziemi, widzieliśmy dzielnice z zielonymi parkami i małymi angielskimi w stylu domkami.
Lot do Meksyku przespaliśmy. Na trasach wewnątrz Ameryki Północnej w Air Canada nie dają nic do jedzenia i nawet za słuchawki trzeba zapłacić. O tym ostatnim przeczytałem wcześniej w Internecie i wziąłem słuchawki z trasy transatlantyckiej (nikt ich nie zbierał, więc założyłem, że można je sobie wziąć). Byliśmy jednak tak zmęczeni, że i tak nie chciało nam się niczego słuchać i oglądać. Prosiaczek też spał.
Wylądowaliśmy w Meksyku trochę przed północą lokalnego czasu. Równocześnie z nami musiał przylecieć jeszcze jakiś inny samolot, bo kolejka przy stanowiskach kontroli imigracyjnej była niemożliwie długa. Na domiar złego wyszliśmy z samolotu jako jedni z ostatnich pasażerów, więc staliśmy teraz na końcu kolejki. Na szczęście posuwała się ona w dość dobrym tempie.
Z urzędniczką, która sprawdzała nasze paszporty, miałem okazję uciąć sobie po raz pierwszy w życiu pogawędkę po hiszpańsku. Już od jakiegoś czasu uczyłem się z samouczków hiszpańskiego, lecz nie miałem dotąd okazji rozmawiać w tym języku z innym człowiekiem. Okazało się to wcale nietrudne. Wymowa hiszpańska jest dla nas dość prosta w porównaniu z na przykład angielską. Tak więc powiedziałem urzędniczce, że udajemy się do Oaxaki, bo żona zamierza studiować kuchnię tego regionu.
Potem, również na końcu kolejki podróżnych, przeszliśmy przez kontrolę celną. Po prześwietleniu bagaży naciska się guziczek i jeśli zapali się czerwona lampka, to podróżny zostanie nieco dokładniej skontrolowany. My mieliśmy szczęście i bez tej dodatkowej kontroli zostaliśmy przepuszczeni do hali przylotów.
Zgodnie z informacjami w przewodniku kupiliśmy za 150 peso bilet na przedpłaconą taksówkę, ignorując nagabywania naganiaczy. Do miasta można dostać się z lotniska również metrem, ale metro nie jest całodobowe, więc baliśmy się, że możemy ugrzęznąć gdzieś po drodze, a poza tym teoretycznie nie można przewozić w metrze większych bagaży niż mała torba podręczna. Ponieważ w niedzielę o północy metro pewnie świeciło pustkami, być może nikt by się nas nie czepiał, ale – prawdę mówiąc – woleliśmy możliwie szybko znaleźć się w hotelu niż testować czujność pracowników firmy zawiadującej metrem.
Punkty, w których można kupić bilet na taksówki, znajdują się w kilku miejscach lotniska (jest na nich napis „Sitio 100”), ale by trafić do samych taksówek, po wejściu do holu przylotów należy kierować się w prawo. Taksówki stoją tuż za wyjściem z terminala – wystarczy włożyć bagaże do bagażnika, wsiąść do taksówki, dać taksówkarzowi bilet i powiedzieć mu, dokąd chcemy jechać (tutaj może przydać się hiszpański – oprócz nazwy hotelu najlepiej podać nazwy ulic, przy skrzyżowaniu których znajduje się miejsce, do którego chcemy dojechać).
Podróż do hotelu Faja de Oro nie była długa, zajęła niecałe 15 minut. Poćwiczyłem chwilę z recepcjonistą mój hiszpański (wyglądało na to, że jego angielski jest gorszy od mojego hiszpańskiego) i po zapłaceniu 250 peso znaleźliśmy się w pokoju na 1 piętrze. Prawdę mówiąc, sądząc po jakości wnętrz, a zwłaszcza biorąc pod uwagę wielkie lustro nad gigantycznym łóżkiem oraz dość śmiałe obrazki na ścianach, podejrzewam, że tak niska cena wynajmu pokoju może być rekompensowana przez specyficzną, wiele razy w ciągu doby korzystającą z pokojów klientelę, ale nic nie widziałem, nic nie słyszałem, a jeśli nawet, to mało mnie to obchodzi.
Zmęczeni udaliśmy się na spoczynek około 1 w nocy i wkrótce zapadliśmy w kamienny sen.