Podczas lotu nad Atlantykiem udało nam się odrobić godzinne spóźnienie i wylądowaliśmy zgodnie z planem trochę przed 12. Niestety, przy taśmach bagażowych czekała nas niemiła niespodzianka. Otóż zawsze podczas podróży – czy to samolotem, czy to pociągiem – zakładamy na plecaki turystyczne pokrowce przeciwdeszczowe. Zapobiega to ich wybrudzeniu, a także potencjalnym uszkodzeniom z oderwaniem pasków włącznie. Niestety, z plecaka Małgosi zdjęto pokrowiec, pewnie zrobił to celnik lub ktoś dokonujący kontroli bezpieczeństwa, i nie założył go z powrotem. Poszliśmy złożyć reklamację, ale pracownik w punkcie przyjmowania reklamacji powiedział, że nie mamy żadnych szans na odzyskanie pokrowca. Poszedł nawet na zaplecze, mówiąc, że mają tam czasem pokrowce zgubione przez innych pasażerów, ale nie udało mu się żadnego znaleźć.
Niezbyt byliśmy zadowoleni z takiego obrotu spraw, ale cóż było robić – poszliśmy na stację metra, kierując się strzałkami. O 19 mieliśmy odlecieć do Wrocławia z lotniska Stansted. Jeszcze w Polsce znalazłem w Internecie informację, że najtaniej można się dostać na to lotnisko z Heathrow, jadać metrem na stację Stratford, na której trzeba przesiąść się na autobus firmy National Express. Kupiliśmy więc bilety na stację Stratford w jedną stronę (kosztowały nas 8 funtów – 4 funty za osobę dorosłą, dziecko bezpłatnie) i ruszyliśmy w drogę. Dojazd do stacji Stratford zajmuje godzinę i wymaga przynajmniej jednej przesiadki.
Na stacji uprzejmy młody pracownik firmy National Express powiedział nam, gdzie należy szukać przystanku. Znajduje się on w zatoczce po lewej stronie od wyjścia z dworca.
Na dworze było zimno i była straszna plucha. Czekaliśmy pod wiatą mniej więcej 15 minut. W końcu autobus przyjechał i wysiedli ludzie. Autobusem kierowała kobieta w średnim wieku, bardzo zresztą sympatyczna. Odbyłem z nią, czekając na odjazd autobusu, dłuższą całkiem przyjemną pogawędkę. Bilety kosztują 8 funtów za osobę (za Andrzejka musieliśmy zapłacić połowę ceny). Autobus jest całkiem luksusowy i jest w nim nawet toaleta, choć na lotnisko ze stacji metra jedzie się zaledwie 40-50 minut.
Na lotnisku Stansted pożegnaliśmy się z miłą panią-kierowcą autobusu, która życzyła nam przyjemnej drogi, i poszliśmy do terminala. Terminal Stansted jest duży, bardzo zatłoczony i wyjątkowo chaotyczny. Latają z niego chyba wyłącznie tanie linie i pewnie dlatego wszystko sprawia takie wrażenie, jakby było organizowane przede wszystkim z myślą o cenie.
Po wejściu do środka przede wszystkim całkowicie przeorganizowaliśmy nasz bagaż. Na lotnisku w Meksyku, oddając bagaże zważyliśmy je sobie i wiedzieliśmy, że mamy w sumie jakieś 3-4 kilogramy nadbagażu w stosunku do 15 kilogramów dozwolonych w ramach limitu. Dlatego też przełożyliśmy do kupionej w Meksyku torby trochę najcięższych przedmiotów. Miałem wrażenie, gdy po tej operacji próbowałem podnieść torbę, że urwie mi rękę. Z pewnością mieliśmy bardzo przekroczony limit bagażu podręcznego, jednak na szczęście rzadko kiedy ktoś próbuje go zważyć.
Przy stanowisku firmy Ryanair okazało się, że najpierw trzeba na specjalnym terminalu odnaleźć swoje dane, wprowadzić dodatkowe informacje o bagażu (co chyba jest przewidziane dla sytuacji, gdyby ktoś próbował zgłosić się do odprawy z większą liczbą sztuk bagażu, niż zostało zadeklarowane podczas kupowania biletu), a następnie sporządzić wydruk. Po wykonaniu tych wszystkich czynności podeszliśmy do odpowiedniego okienka, kierowani przez obsługę, i oddaliśmy nasze plecaki. Na szczęście okazało się, że udało nam się zlikwidować nadbagaż. Ponieważ mieliśmy trochę czasu, postanowiliśmy gdzieś usiąść i dopić wodę, nim podczas kontroli bezpieczeństwa będziemy musieli się jej pozbyć. Musimy uprzedzić, że na lotnisku Stansted nie jest to łatwe. Generalnie do siedzenia służy podłoga.
Podczas kontroli bezpieczeństwa radośnie machałem naszym bagażem podręcznym, motywacji do tego dostarczały mi w szczególności rozwieszone w kilku miejscach tabliczki z informacją o maksymalnym ciężarze i wymiarach bagażu podręcznego oraz waga stojąca przy wejściu. Na szczęście nikt się do mnie nie przyczepił.
W poczekalni pożywialiśmy się resztkami meksykańskich krakersów. Poszedłem też kupić dla nas jakąś wodę, a Andrzejkowi kupiłem soczek w kartoniku. Gdy zaczęła zbliżać się pora odlotu, stanąłem w kolejce rodaków. Tanie loty ze względu na brak numerowania miejsc mają taką wadę, że chcąc zapewnić sobie możliwość siedzenia obok siebie, trzeba odstać swoje w kolejce. Zawsze jednak ciekawią mnie osoby, które lecą same, a i tak stoją w kolejce. Interesujące wydaje mi się, w ilu przypadkach wynika to z racjonalnych powodów, a w ilu jest to przejaw jakiejś dziwacznej nerwicy.
W końcu wpuszczono nas na pokład – niestety musieliśmy kilkadziesiąt metrów przebiec po płycie lotniska w strugach rzęsistego i lodowato zimnego deszczu.
Lot do Wrocławia przebiegł wyjątkowo spokojnie. Byliśmy tak zmęczeni, że poszliśmy spać.
Wrocław powitał nas jesienną pogodą, ale i tak było ładniej niż w Londynie – przynajmniej nie padał deszcz. Do domu wróciliśmy taksówką, a ponieważ byliśmy bardzo głodni, mimo że było już po 22 poszedłem kupić coś do jedzenia. Na szczęście w pobliżu mamy kilka lokali gastronomicznych – i w jednym z nich mimo święta udało mi się kupić pizze.