Cuernavaca-Londyn - 31.10.2008

Nadszedł dzień naszego wyjazdu z Meksyku. Odlot mieliśmy po 13, ale kupiłem bilety na autobus o 7:35 – na wszelki wypadek, obawiając się problemów z biletami (generalnie odjazdy są co 30-50 minut). Dlatego też opuściliśmy hotel o wpół do siódmej. Na szczęście akurat w tym momencie, gdy wychodziliśmy przez bramę, ulicą przed hotelem przejeżdżała taksówka.Taksówkarz zatrzymał się i po krótkich negocjacjach cenowych (50 peso) otworzył bagażnik. Droga na dworzec autobusowy zajęła nam może 20 minut. Po drodze gawędziłem sobie z kierowcą, który okazał się całkiem ciekawym człowiekiem. Opowiadał o tym, jak to jeździł po całej Europie, służąc u pewnego bogatego Hiszpana.

Kierowca pochwalił mój hiszpański, chociaż prawdę mówiąc, mam świadomość, że mówię jak kaleka.

Na dworcu autobusowym Casino de Selva zaraz po wejściu do poczekalni podbiegł do nas pracownik firmy przewozowej. Zapytał, dokąd jedziemy – wkrótce okazało się dlaczego. Otóż po pewnym czasie podszedł do nas, wziął plecak Małgosi i poprosił, żebym wziął drugi plecak. Okazało się, że inaczej niż na innych dworcach tutaj nie ma stanowiska, na którym odprawiane są bagaże. W razie konieczności pracownik firmy przewozowej odbiera bagaż od pasażera w poczekalni, ewentualnie, jak w naszym przypadku, prosząc go o pomoc.

Autobus firmy Pullman de Morelos był najbardziej luksusowym środkiem transportu, jaki dotąd spotkaliśmy w Meksyku. Była nawet stewardesa, która roznosiła wśród podróżnych napoje.

Sama droga stała się nużąca dopiero, gdy dojechaliśmy do miasta Meksyk. Cuernavaca znajduje się na południowy zachód od miasta, a lotnisko jest na północnym wschodzie miasta Meksyku. Oznacza to, że musieliśmy przejechać przez miasto, a pora dnia była taka, że prawie przez cały czas musieliśmy brnąć przez korki. W efekcie na lotnisko dojechaliśmy po ponad dwóch godzinach.

Na lotnisku najpierw poszliśmy nadać bagaże. Pani przy okienku długo musiała się męczyć i pytała, czy przypadkiem nie dokonywaliśmy jakichś zmian w rezerwacji, jednak poza tym, że bardzo długo staliśmy przy stanowisku check-in, obyło się bez szczególnych komplikacji. Ucieszyliśmy się z tego powodu, bo spodziewaliśmy się problemów. Mając karty pokładowe, czuliśmy się już prawie jak w domu.

Potem poszliśmy zjeść śniadanie – co prawda, kupiliśmy na targu chlebek zmarłych i zdążyliśmy już zjeść po kawałku w autobusie, jednak wciąż byliśmy dość głodni. Dlatego też poszliśmy poszukać jakiejś tańszej jadłodajni. Okazało się, że najtańsza była jadłodajnia znajdująca się w korytarzu prowadzącym do dworca autobusowego. Kupiliśmy więc tam jakieś tacos i burritos – nie były może najtańsze, ale przynajmniej były smaczne. Potem poszedłem zamienić resztę pozostałych nam peso na dolary amerykańskie. Najkorzystniejsze kursy oferowały, rzecz jasna, banki, przy czym w jednym z nich w ogóle nie mieli amerykańskiej waluty. Musiałem pofatygować się do drugiego – tam z pewnymi problemami (kasjerowi "zaciął się" komputer) dokonałem wymiany.

Posiedzieliśmy trochę w holu, dopijając wodę z butelki – jak wiadomo, pracownicy kontroli bezpieczeństwa rekwirują napoje, które ludzie próbują wnieść do samolotu – i w końcu poszliśmy do odprawy.

Usiedliśmy niedaleko od bramki, którą mieliśmy na karcie pokładowej, jednak po jakimś czasie na monitorze przeczytaliśmy, że nasz samolot odlatuje z innej bramki, więc musieliśmy się przesiąść. Samolot był spóźniony, a my czekając, ze zdziwieniem usłyszeliśmy polską mowę. Obok nas siedziała para ludzi w wieku pięćdziesięciokilkuletnim, rozmawiając ze sobą po polsku. Zagadnęli nas nawet, pytając o Andrzejka.

Gdy w końcu mogliśmy wejść do samolotu, okazało się, że w samolocie jest jeszcze więcej Polaków – zauważyliśmy jeszcze dwie pary młodych ludzi również rozmawiających ze sobą po polsku.

Oczywiście gdyby nie słuchawki, które zabraliśmy ze sobą lecąc z Londynu do Toronto, nie moglibyśmy korzystać z rozrywki pokładowej, gdyż słuchawki można tu było co najwyżej sobie kupić. Nie było też jedzenia – tylko jakieś napoje. Dlatego też, gdy dolecieliśmy do Toronto, pobiegliśmy od razu do hali odlotów, w której znajdował się miejscowy fast food. Jak to na lotnisku, jedzenie było dość drogie, ale dzięki smażonym na głębokim oleju piersiom kurczaka i frytkom – czyli daniom wybitnie niezdrowym, acz zapychającym – nasyciliśmy swoje żołądki. I tak mieliśmy szczęście, bo ledwie zdążyliśmy kupić jedzenie, knajpkę zamknięto. Ludzie, którzy przylecieli po nas, musieli obejść się smakiem lub pójść do drogiej lotniskowej restauracji. Cztery godziny na lotnisku w Torono, bo tyle mniej więcej musieliśmy czekać,  trochę nam się dłużyło, zwłaszcza że był już późny wieczór i odczuwaliśmy trudy dnia.

Wylot do Londynu także nie odbył się o czasie. Okazało się, że wystąpił tak zwany overbooking, czyli linia lotnicza sprzedała więcej biletów niż było miejsc na pokładzie samolotu. By rozwiązać problem, obsługa wywoływała nazwiska kolejnych pasażerów, składając im jakieś propozycje. Na szczęście ktoś zlitował się nad osobami z małymi dziećmi i wpuszczono nas bez kolejki na pokład. Zanim jednak w końcu obsłudze udało się opanować sytuację, minęła godzina.

Lot do Londynu przebiegł bezproblemowo. Prawie nie korzystaliśmy z rozrywek pokładowych, a i jedzenie spożywaliśmy bez szczególnego entuzjazmu. Lot był nocny, więc chciało nam się spać. Andrzejek również przespał praktycznie całą drogę.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 Następna strona