Dziś dla odmiany po śniadaniu, które jak zwykle zjedliśmy u miłych staruszek, poszliśmy na plażę La Angosta, ponieważ wyczytaliśmy w przewodniku, że można tam dostać się na piechotę z rynku. Po drodze mija się inne słynne w Acapulco miejsce – jest to La Quebrada – ściana skalna, na którą wdrapują się młodzi ludzie, by z wysokości kilkudziesięciu metrów skoczyć do wody. Występy odbywają się zazwyczaj wieczorami, dlatego też postanowiliśmy przyjść w to miejsce później.
Plaża La Angosta zaskoczyła nas tym, że gdy wyszliśmy zza zakrętu, za którym spodziewaliśmy się ją zobaczyć, przed naszymi oczami ukazało się jedynie skaliste wybrzeże. Dopiero po kilkuset metrach zobaczyliśmy, że na końcu wrzynającej się w ląd zatoki jest maleńka plaża, na której stało kilkanaście parasoli. Oprócz człowieka od leżaków była tam tylko parka młodych ludzi figlujących w wodzie. Woda, nawiasem mówiąc, nie sprawiała wrażenia zbyt czystej. Dlatego też postanowiliśmy dać sobie spokój z tą plażą. Weszliśmy w głąb lądu, na drugą stronę cypla. Na nabrzeżnej drodze złapaliśmy autobus na plażę La Caleta, ale po dojechaniu na miejsce zamiast na plażę udaliśmy się do parku wodnego Magico Mundo Marino. Park znajduje się na cyplu, który oddziela od siebie plaże Caleta i Caletilla, i składa się z kilku basenów ze zjeżdżalniami, w których strumień wody jest włączany tylko wówczas, gdy się o to poprosi, oraz akwariów ze stworzeniami morskimi i restauracji. Całość sprawia wrażenie miejsca, które swoją świetność przeżyło dawno temu. Ludzi, poza obsługą, nie ma tam prawie wcale. Z tego właśnie powodu nie jest to może wcale takie najgorsze miejsce, by popluskać się w wodzie – przynajmniej nie ma tłumów, można sobie usiąść przy basenie, poopalać się czy popływać. Andrzejek prawie przez cały czas pluskał się w wodzie, unosząc się na niej w dmuchanych naramiennikach.
![]() | |
|
O pewnych porach w parku wodnym karmione są zwierzęta i informacja na ten temat wisi nawet obok wejścia. Największą atrakcją może być chyba karmienie piranii – nam przypomniała o nim jakaś kobieta z obsługi, gdy poszedłem z Andrzejkiem do toalety. Niestety, z punktualnością karmienia nie jest chyba najlepiej, ponieważ mimo że przyszliśmy o wyznaczonej porze i czekaliśmy obok akwarium kilkanaście minut, nie pojawił się nikt z obsługi, by nakarmić piranię mięskiem.
Po jakimś czasie, gdy zaczęliśmy czuć pewne obawy w związku z możliwością doznania oparzeń słonecznych, wróciliśmy do naszego hotelu, przebraliśmy się i po objedzie pojechaliśmy do parku Papagayo. Andrzejek znowu się bawił, ale sprawił nam dzisiaj problem wychowawczy, bo w pewnym momencie rzucił się na innego małego chłopca, który zajął mu miejsce w jednej z zabawek. Przeprosiłem jego mamę, która na mnie nakrzyczała (przy okazji muszę nadmienić, że była to jedyna Meksykanka spotkana przez mnie w Meksyku, która naprawdę dobrze mówiła po angielsku, a nawet miała chyba wcześniej jakiś kontakt z Polakami, bo na podstawie naszej mowy bezbłędnie zgadła, z jakiego kraju pochodzimy).
Potem kupiliśmy bilety na dziecięcą ciuchcię, która jeździ wokół parku, i po tej rozrywce, która całkiem spodobała się Prosiaczkowi, wróciliśmy znowu do centrum. Zamiast jednak pójść od razu do hotelu, tym razem poszliśmy zobaczyć skoki w La Quebrada. Gdy doszliśmy na miejsce, była mniej więcej ósma. O tej porze (i o 21) odbywa się właśnie pokaz skoków. Można za opłatą wejść na taras restauracji, by zobaczyć skoki z bliska, my jednak, wiedząc z porannej wycieczki, że skała widoczna jest również z drogi wiodącej na plażę La Angosta, poszliśmy właśnie na nią. Chwilę patrzyliśmy, jak młodzi chłopcy skaczą do morza przy świetle elektrycznych lamp. Z pewnością jest to widowisko, które może urozmaicić wieczór, ale gdyby ktoś dla tych skoków chciał jechać do Acapulco, to jest to marny pomysł. Wróciliśmy do hotelu, znowu zaopatrując się w tamale. Kupiliśmy też kilka bułek, gdyż następnego dnia mieliśmy wyjeżdżać z miasta dość wcześnie, przed otwarciem miejscowych jadłodajni, które zaczynają pracę dopiero około 8.
Przy okazji pogadałem sobie trochę z chłopakiem pracującym w hotelu. Dyskusja była polityczna – chłopak słyszał o Lechu Wałęsie i uważał go za wyjątkowo wybitnego człowieka. Starałem się wytłumaczyć mu całą złożoność postaci Wałęsy, który jest żywym symbolem, ale jako polityk w wolnej Polsce nie bardzo dał sobie radę. Nie wiem, na ile dałem radę moją kulejącą hiszpańszczyzną wyjaśnić mu te niuanse.