Kuah, 25.01.2004

Przy wyjściu z hotelu pytamy recepcjonistkę, czy pokój, w którym mieszkamy, to na pewno "quad room". Gdy rezerwowałem pokój w agencji turystycznej, okazało się, że jest to jedyny typ pokoju dostępny podczas naszego pobytu w hotelu Central. Tańsze opcje w związku z Chińskim Nowym Rokiem, były już zarezerwowane. Zdecydowałem się więc na "quad room". Zgodnie z informacją na internetowej stronie hotelu miał to być bardziej ekskluzywny wariant. Tylko że spacerując po hotelowych korytarzach, mogłem przekonać się, że nasz pokój nie różni się niczym od okolicznych pokoi. Recepcjonistka potwierdziła moje przypuszczenia - obsługa hotelu przez pomyłkę zarezerwowała dla nas pokój niewłaściwego typu. To przyznanie się do winy, nie za wiele mi niestety dało, bo w sumie zapłaciłem za lepszy pokój, a różnica w cenie nie była najmniejsza. Co gorsza, hotel nie mógł mi tych pieniędzy oddać - bo zapłaciłem nie hotelowi, ale agencji turystycznej, a więc rekompensaty powinienem oczekiwać także od agencji. Tymczasem agencja była nieczynna w weekendy, w poniedziałek zaś mieliśmy wcześnie rano wyjechać z Langkawi. Umówiłem się zatem z recepcjonistką, że zawiadomi agencję o pomyłce. O zwrot nadpłaconej kwoty będziemy martwili się po powrocie do Polski.

Dzisiaj, niestety, po raz ostatni będziemy mogli podziwiać plaże Langkawi. Widzieliśmy już plaże na zachodnim wybrzeżu wyspy, na wschodzie i południu nie ma podobno interesujących plaż, a zatem pora chyba zobaczyć, jak wygląda północna cześć wyspy.

Po wyjściu z hotelu idziemy w stronę kompleksu handlowego, który odkryliśmy w pobliżu poczty. To dwa kroki od naszego hotelu, a podczas naszych poprzednich bytności w tym miejscu widzieliśmy tam postój taksówek.

I rzeczywiście bez kłopotu znajdujemy tam taksówkę. Mówię taksówkarzowi, że chcę, by zawiózł nas na Panthai Rhu, bo taką nazwę znalazłem na mapie wyspy. Tłumaczę, że szukamy tam jakiejś ładnej plaży. Taksówkarz kiwa głową ze zrozumieniem. Tym razem nie mamy żadnego problemu językowego - ten człowiek bardzo dobrze mówi po angielsku. Na plażę jedziemy dość długo. Nic dziwnego, bo to ponad 20 kilometrów. Nie marnujemy więc czasu i ucinamy sobie pogawędkę z sympatycznym taksówkarzem. Nurtuje mnie na przykład pytanie, czy aby dobrze postąpiłem, rezygnując z potrawy z duriana na targu nocnym. Taksówkarz mnie uspokaja. Gdy mówię, że będziemy chcieli zwiedzić Ipoh, informuje nas, że Ipoh to rolniczy region, znany między innymi z uprawy durianów. Duriany pochodzące z tamtych okolic mają być podobno wyjątkowo smaczne, znacznie smaczniejsze niż te, które moglibyśmy kupić na Langkawi. Na Langkawi dostępne są duriany importowane z Tajlandii, a malezyjskie - jak zarzeka się taksówkarz - są dużo lepsze w smaku.

Zaświtała mi w głowie w tym momencie myśl, że najlepiej będzie kupić duriana w Cameron Highlands, bo to niedaleko Ipoh. Planujemy w Cameron Highlands wybrać się na wędrówkę po dżungli. Można by więc duriana skonsumować w lesie. Przynajmniej nie wyrzucą nas z hotelu z powodu obrzydliwego smrodu, jaki wydobywa się z tego owocu. Taksówkarz utwierdza mnie w przekonaniu, że w Cameron Highlands powinno dać się kupić duriana.

W końcu taksówkarz wysadza nas na skraju szerokiej piaszczystej plaży. Mówi, że w pobliżu znajduje się jakiś hotel, w którym można zamówić taksówkę, gdy będziemy chcieli już wracać. Wychodzimy na plażę. Jest rzeczywiście cudowna. Morze tworzy w tym miejscu zatokę, na środku której znajduje się wyspa. Jej brzegi są strome i skaliste, wyspa ta wygląda jak zielona góra stercząca z błękitnego morza. Po prawej stronie widzimy porośnięte zielonym lasem wzgórza, na nich zaś stoi niewysoka latarnia morska. Po lewej zatoka jest także zamknięta jakimś wzgórzem, niezbyt jednak wysokim. Samą plażę otoczają piękne zielone palmy, a pod stopami mamy kremowy i dość gruby piasek. Jest tu wyjątkowo pięknie. Oczywiście - tak jak mogliśmy zaobserwować wcześniej - plaże są niemal bezludne. Gdzieś daleko spaceruje brzegiem dwójka turystów. Tuż przed nami pluszczą się w morzu jakieś dzieci. Po lewej stronie w cieniu drzew stoi kilka leżaków okupowanych przez białych turystów. Widocznie są gośćmi hotelu, o którym wspominał taksówkarz.

Morze nie jest chyba zbyt głębokie, bo widzimy, jak dwójka ludzi zmierza spacerem z wyspy w zatoce ku plaży. Woda sięga im może do piersi.

Wychodzimy na plażę i idziemy w lewo - tam jest zupełnie odludnie. Maszerujemy brzegiem - widzimy charakterystyczne otwory, wejścia do norek. Ciekawe, kto w nich mieszka?

Ja staram się trzymać linii drzew, bo szukam zacienionego miejsca. Dość już mam słońca. Światło słoneczne nie służy mojej wrażliwej skórze.

Małgosia tymczasem idzie przy brzegu morza. Po pewnym czasie decydujemy się jednak zawrócić. Wygląda na to, że na samym końcu zatoki morze wyrzuca na brzeg wodorosty. Widać stąd dobrze, że za małą wyspą w zatoce w stosunkowo niewielkiej odległości znajduje się kolejna, tym razem bardzo duża wyspa. Z przewodnika wiem, że należy ona już do Tajlandii.

Zawracamy i szukamy miejsca, gdzie kończy się obszar wodorostów. Ja przysiadam w cieniu - trochę daleko stąd do wody, dzieli mnie od niej spora wydma, tak że nie widzę nawet Małgosi, która coś robi nad samym brzegiem morza. Nagle słyszę jej podekscytowany głos. Małgosia znalazła coś. Tym czymś jest całkiem spory krab z dwoma szczypczykami - jednym małym, drugim dużym i oczkami osadzonymi na słupkach. Gdyby kogoś to interesowało, to kraby mają - łącznie ze szczypcami - dziesięć odnóży.

Małgosia wyjaśniła mi, że zajrzała do jednej z norek, bo bardzo ją intrygowało, kto w takiej norce siedzi. Zobaczyła nóżkę, więc pociągnęła za nią - no i wyciągnęła kraba. Bardzo pięknego zresztą i wyjątkowo okazałego.

I podczas gdy ja siedziałem sobie w cieniu, czytając czasopisma, Małgosia przez ładnych kilka godzin bawiła się w piasku ze swoim "crabbiem" - jak pieszczotliwie go określiła. A crabbie chodził sobie tam i sam, wcale nie chciał nigdzie uciekać. Wygląda na to, że wraz z przyrostem masy ciała kraby przekształcają się ze zwinnych maluchów w dość ociężałe olbrzymy, chroniące się w dzień w wykopanych w piasku norach, a w nocy wychodzące na żer.

Crabbie najczęściej zajmował pozycję na brzegu morza, tak że obmywały go fale. Chyba było mu gorąco. Norka w piasku nie tylko miała chronić go przed drapieżnikami i wścibskimi ludźmi, ale - jak sądzimy - także przez żarem słońca.

Gdy zaś Małgosia przestraszyła crabbiego, ten zajmował pozycję obronną, wyciągając w górę swoje groźne szczypce.

W końcu Małgosia postanowiła zwrócić crabbiemu wolność i położyła go obok wykopanej w piasku norki - innej niż ta, z której crabbie został wyciągnięty. Gdyby nawet dało się tamtą norkę znaleźć pośród wielu innych, to i tak chyba została w międzyczasie zalana. Przypływ bowiem był naprawdę spory i woda zdążyła już zalać całkiem dużą część plaży, zatapiając również wiele norek.

Pora była wracać do Kuah. Nie wiedząc dokładnie, gdzie znajduje się wejście do hotelu, z którego można było wezwać taksówkę, wróciliśmy do miejsca, do którego dowiózł nas taksówkarz. Właśnie gdy tam przyszliśmy, podjechała taksówka, z której wysiadła para turystów - chyba Japończyków, bo niemal natychmiast po wyjściu z taksówki zaczęli robić zdjęcia. Zapytaliśmy taksówkarza, czy jest wolny, ale ten odpowiedział nam, że musi czekać na swoich pasażerów. Jednak był na tyle uprzejmy, że powiedział nam, jak najlepiej dojść do hotelu. Okazało się, że najlepiej się to robi od strony plaży.

Zawróciliśmy zatem i po chwili skręciliśmy znowu w głąb lądu, mijając leżaki gości hotelowych. Dopiero teraz mogliśmy się przekonać, że za linią drzew znajduje się basen, a przy nim ustawiono całkiem sporo leżaków. Wiele spośród nich było nawet zajętych, a przy pobliskim barze kręcili się pracownicy obsługi.

Minęliśmy basen i wzdłuż niewysokiego budynku doszliśmy do wejścia do hotelu. Hol znajdował się na wolnym powietrzu, a w nim stało kilku ubranych w uniformy portierów. Jakaś para gości właśnie wyjeżdżała, a portierzy usłużnie pomagali im wsiąść do wnętrza taksówki.

Na nasz widok od razu rzucili się, by nam pomóc. Wyjaśniliśmy, że chcemy prosić o wezwanie taksówki i natychmiast ktoś pobiegł do znajdującego się obok kontuaru, by dokądś zadzwonić, a nam wskazano stojącą w pobliżu ławeczkę. Pomyślałem, że zapewne portierzy uznali nas za gości hotelowych.

Niestety, czekaliśmy bardzo długo. W końcu - gdy nadjechała taksówka - okazało się, że wcale nie po nas, ale po jakichś ludzi siedzących w hotelowym barze. Po pewnym czasie portierzy poinformowali nas, że na najbliższym postoju nie ma taksówki i musimy zaczekać, aż przyjedzie jakaś z głębi lądu.

Po kilku kolejnych minutach jeden z portierów zaproponował nam przeniesienie się na nieco wygodniejsze sofy, znajdujące się w głębi holu. Drugi zaś powiedział, że możemy przecież skorzystać z hotelowego autokaru, który za 15 minut odjeżdża do Kuah, a kosztuje zalednie jednego ringitta. Niestety, w tym miejscu włączył się do rozmowy kolejny porter, który zapytał wprost, czy jesteśmy gośćmi hotelu. Gdy odpowiedzieliśmy, że nie, okazało się, że z hotelowego autobusu będą nici. Na szczęście wkrótce przyjechała taksówka - droższy, ale wygodny środek transportu.

Poprosiliśmy taksówkarza, by podwiózł nas do restauracji niedaleko hotelu Tiara, mając nadzieję, że dojedziemy w pobliże knajpki, w której jedliśmy wczoraj zupkę chińską. Ale taksówkarz chyba nas źle zrozumiał, bo zawiózł nas pod inną restaurację na końcu jednej z uliczek przy hotelu Citibayview. W sumie dobrze się stało, bo chińskie danie, które nam zaserwowano, było całkiem smaczne.

Wróciliśmy następnie do hotelu. Pora zacząć się pakować. Niestety - na razie koniec plaźowania.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 Następna strona