Bufet w Eagle Bay Hotel też nie jest specjalnie rewelacyjny. Może byśmy tak nie narzekali, gdybyśmy nie mieli porównania. Niestety mamy. Poza tym obsługa nie przykłada się i po kolejnych gościach sprząta stoły byle jak. Chyba jutro przyjdziemy zjeść śniadanie wcześniej, żeby uniknąć lepiących się obrusów na stołach.
Dzisiaj postanawiamy darować sobie plażę. Nie ma sensu narażanie się na raka skóry. Wciąż trochę cierpimy po ostatnich harcach na słońcu. Zamiast tego pójdziemy sobie na spacer i obejrzymy kilka miejscowych atrakcji.
Przy wyjściu z hotelu pytamy recepcjonistkę o pocztę - może jest jakaś inna możliwość nadania listu. Niestety, recepcjonistka może nam zaoferować tylko wysłanie listu przez hotel w poniedziałek. Nie ma to z naszego punktu widzenia sensu, bo w poniedziałek sami możemy nasze pocztówki nadać. Tym niemniej recepcjonistka radzi nam iść dzisiaj na pocztę, twierdzi, że może być czynna. I tak idziemy w tamtym kierunku, więc faktycznie możemy to sprawdzić.
Urząd pocztowy jest niestety zamknięty. Tym niemniej jest z tej wizyty na poczcie jakiś plus, bo tuż obok znajduje się wielki budynek, który z niewiadomych powodów dotąd ignorowaliśmy. Tymczasem jest to - jak się okazuje - spory dom handlowy. Zaczynamy jego zwiedzanie oczywiście od działu drobnych artykułów gospodarstwa domowego. To najciekawszy dział w każdym sklepie. Są tu - na szczęście - prawdziwe azjatyckie noże, takie, jakie widzieliśmy wcześniej w sklepie w oddalonej od nas częsci Kuah w pobliżu hotelu Tiara. Postanawiamy kupić je przed wyjazdem. W Polsce kupienie ostrego noża graniczy z niemożliwością.
Po zakupach kontynuujemy nasz spacer.
Najpierw idziemy obejrzeć z bliska pomnik orła. Pomnik widzieliśmy już z daleka pierwszego dnia, bo wznosi się na wystającym w morze cyplu niedaleko przystani. Orzeł jest majestatyczny, ale sprawia swojskie wrażenie. Wygląda trochę jak gigantyczna drewniana rzeźba ludowa. I jest pomalowany na brązowo-biało, trochę nienaturalnie.
Potem idziemy do pobliskiego Parku Legend. Langkawi ma sporo legend, wiele spośród nich wyjaśnia pochodzenie różnych nazw miejscowych. Np. jedno z podań mówi, że wyspa Langkawi powstała z pękniętego garnca olbrzyma. I dlatego w parku pośród egzotycznych roślin stoi wielki pęknięty garniec. Inna legenda mówi o rozbitym statku, z którego uratowały się białe i czarne bawoły wodne. Katastrofa ta ma wyjaśniać pochodzenie nazw kilku okolicznych wysp. I dlatego też w środku parku można natknąć się na staw, w którym pływają czarne i białe bawoły wodne. Bawoły są - rzecz jasna - drewniane. Prawdziwe rozbiegłyby się po parku i wyżarłyby liście z tych wszystkich tropikalnych roślin, które nas otaczały.
Przez znaczną część spaceru po parku nie możemy cieszyć się ciszą, bo w powietrzu wibruje donośny dźwięk bębnów. Tu, gdzie jesteśmy, brzmi niezbyt głośno, ale hałas w miejscu, w którym te dżwięki powstają, musi być iście piekielny. Domyślam się, że odgłosy te mają związek ze świętem Nowego Roku - dzieci w hotelu Citybayview też bębniły, więc pewnie to taka tradycja. Wydaje mi się też, że źródłem dźwięków jest centrum handlowe, w którym wcześniej byliśmy, bo jest to obecnie najbliższe od nas miejsce, w którym tego typu impreza mogłaby się odbywać. Po pewnym czasie dźwięki umilkły.
Na końcu parku znajduje się dziwna konstrukcja, przypominająca wznoszący się na kilka pięter w górę most. Wchodzimy na ten most. Stojąc na nim, możemy obserwować z jednej strony przystań, a z drugiej meczet. Spacerkiem wracamy do wyjścia.
Teraz mamy w planach kolejną atrakcję Langkawi, związaną zresztą z legendą, do której ilustracje w formie płaskorzeźb widzieliśmy w Parku Legend. Otóż, wieść niesie, że pewna księżniczka o imieniu Mahsuri przygarnęła uciekiniera z Tajlandii. Została jednak oskarżona przez nikczemnych ludzi o intymne kontakty z tym zbiegiem. W konsekwencji tutejszy wadca postanowił wydać na nią wyrok śmierci. Gdy ostrze przebiło jej ciało, z rany popłynęła biała krew, co miało być dowodem jej niewinności.
Legenda ta jest przynajmniej częściowo prawdziwa - mianowicie ktoś taki jak Mahsuri rzeczywiście istniał. Jej grób znajduje się na środku wyspy i podręczniki polecają go jako atrakcję.
Po wyjściu z Parku Legend udało nam się złapać taksówkę koło budynku poczty. Przejazd kosztuje nas 12 ringittów. Taksówkarz wyjątkowo kiepsko mówi po angielsku. O coś się mnie pyta, ja kompletnie nie rozumiem, a on dziwnie się denerwuje. Czyżby oczekiwał, że coś z tej jego angielszczyzny do mnie dotrze? Może myśli, że jestem Anglikiem i powinienem się domyśleć? Niestety, moja znajomość angielskiego nie jest aż tak doskonała.
Grób Mahsuri otaczają mury. Przed wejściem (2 ringitty) porozstawiano jakieś straganiki z pamiątkami dla turystów i napojami. Na parkingu zatrzymało się sporo autokarów. Z napisów na nich domyślam się, że przybytek ten został nawiedzony właśnie przez turystów z Tajlandii.
Wchodzimy do środka. Grób jest otoczony murem, za który nie można wchodzić. Widzimy typowy muzułmański grób, napotkaliśmy takich grobów wiele na muzułmańskich cmentarzach w innych częściach świata.
Za grobem znajduje się wiejska chata na palach, do wnętrza której można wejść po zdjęciu obuwia. Obok w niewielkim budynku siedzą ubrani w tradycyjne stroje Malajowie i grają od czasu do czasu jakąś melodię.
Wracamy do wejścia i oglądamy wywieszone w gablotce zdjęcia potomków Mahsuri, którzy dzisiaj mieszkają na terenie Tajlandii.
W sumie grób Mahsuri to nic ciekawego. Może to być dobry przystanek po drodze na plażę, ale sam w sobie nie jest na tyle ciekawy, by zawracać sobie nim głowę. Wychodzimy na zewnątrz i rozglądamy się. Wszędzie jest pełno turystów, ludzie kręcą się między straganami, oglądając pamiątki. Niestety nie widzimy w tym całym rozgardiaszu żadnej wolnej taksówki. W końcu udaje nam się dostrzec taksówkarza, z którym przyjechaliśmy. Na szczęście ciągle tu jest.
Każemy się zawieźć do centrum handlowego koło poczty. Pora kupić chińskie noże. Gdy docieramy na miejsce, nie możemy mieć już żadnych wątpliwości, że kakofonia dźwięków, którą słyszeliśmy w czasie spaceru po Parku Legend, ma swoje źródło właśnie tutaj. Wchodzimy do środka i czujemy się trochę jak na koncercie heavy metal. Widzimy, jak grupka ubranych w tradycyjne stroje miejscowych chłopców wali, ile wlezie, w bębny i talerze. Kupujemy noże, chodzimy chwilę po sklepie, ale poziom decybeli nie jest dostosowany do wrażliwych uszu Małgosi. Uciekamy do hotelu.
Chwilę odpoczywamy w pokoju, a potem biorę się za przepierkę. Muszę wyprać kilka skarpetek, bieliznę i koszulki, żeby starczyło mi na następny tydzień. Małgosia ma znacznie mniej rzeczy do przeprania. Przezornie zabrana z Polski linka okazuje się bardzo przydatna. Bawi mnie myśl, że sprzątaczka na pewno będzie zdumiona, gdy zobaczy pranie rozwieszone w poprzek pokoju między kratką klimatyzacji a oknem.
Po praniu idziemy zjeść coś do restauracji przy hotelu Tiara. Podczas naszego poprzedniego pobytu w tym miejscu przypadło nam ono bardzo do gustu. Co prawda, nie specjalnie nam się chce jeść - może to kwestia gorąca, bo dziś jest wyjątkowo upalny dzień - ale lepiej coś zjeść teraz niż szukać wieczorem otwartej restauracji.
A zresztą do przejścia mamy spory kawałek, więc spacerek może nieco zaostrzy nam apetyt. Ale nie zaostrza. Wybieramy niedużą chińską knajpkę i dostajemy karty, ale przechodzimy od razu do działu zup. Nie mamy ochoty na nic cięższego - tylko na lekką zupę. Niech będzie zupa warzywna i zupa z makaronem. Kucharz przyrządza je szybko na naszych oczach. Możemy przy tym przekonać się, że gotowanie zupy w chińskim wydaniu trwa naprawdę chwilę. Do tej pory nawet gdy czytałem przepis na chińską potrawę w książce lub czasopiśmie, nie do końca wierzyłem, że na ugotowanie czy usmażenie czegokolwiek wystarcza minuta lub dwie. A jednak wystarcza, bo zupa jest doskonała. Nie rozgotowane warzywa przyjemnie dają się gryźć.
Gdy wracamy z restauracji do hotelu, trwa już nocny targ. Tym razem kupujemy tajemniczy purpurowy owoc i małe banany. Małgosia postanowiła również przywieźć swojej siostrze w prezencie skórzane sandały. Z potrawy z duriana tradycyjnie rezygnujemy, choć zaczynamy mieć obawy, czy jednak nie pozbawimy się w ten sposób okazji degustacji tego znanego na cały świat owocu.
W hotelu degustujemy owoce, które kupiliśmy na targu. Banany są smaczne, trochę inne od naszych, a purpurowy owoc po analizie i przekrojeniu identyfikujemy na podstawie opisu w książce jako pataję. Niestety, nie smakuje nam za bardzo. Jest słodka, ale raczej bez aromatu.
Jak zwykle wieczór spędzamy przy chińskich filmach.