Dzisiaj musimy opuścić Hotel Citybayview. Szkoda nam wynosić się stąd, bo hotel naprawdę był przyjemny. Ciekawe, jaki będzie ten następny?
Wieczorem znaleźliśmy pod drzwiami karteczkę z prośbą o możliwie wczesne opuszczenie pokoju. Hotel równocześnie zapewniał, że możemy korzystać do wieczora ze wszystkich udogodnień.
Czujemy, że wczoraj słońce naprawdę nieźle nas przypiekło. Małgosia bez porównania lepiej znosi słońce, ale ja przynajmniej smaruję się często kremem do opalania (faktor 40) i siedzę, gdy tylko jest taka możliwość, w cieniu. Tak więc oboje odczuwamy, zwłaszcza na ramionach, spieczenie - w podobnym zapewne stopniu.
Po śniadaniu pakujemy bagaże i zjeżdżamy windą na dół. Jeszcze w drodze słyszymy głośny hałas. Jakby grała perkusja. Czyżby do hotelu sprowadził się jakiś szalony bębniarz?
Gdy stajemy w holu, wszystko staje się jasne. Przy wtórze bębnów, w które walą przebrane odświętnie dzieci, na środku holu tańczy wielki chiński smok. Razem z tłumem turystów oglądamy to widowisko.
W końcu idę załatwić sprawy związane z wymeldowaniem się do recepcji - nie jest to proste zadanie, bo huk bębnów zagłusza słowa. Ale formalności nie ma właściwie żadnych, więc wracam do smoka. Spektakl jednak dobiega już końca. Smok idzie sobie, dzieci nadal bębnią, ale też usuwają się na bok. Zabawa się kończy.
Plecaki zostawiamy pod opieką boya i wychodzimy. Najpierw musimy iść na pocztę. Najwyższa pora nadać nasze pocztówki. W przewodniku znalazłem informację, że urząd pocztowy znajduje się niemal przy samej przystani, więc tam właśnie zmierzamy.
Gdy jesteśmy już blisko przystani, pytam jakiegoś przechodnia o pocztę. Wygląda na to, że zaszliśmy trochę zbyt daleko. Urząd mieści się w kompleksie budynków, który minęliśmy kilka minut temu. Wracamy, ale budynek, skrywający prócz poczty także inne lokalne instytucje, wygląda na zamknięty na głucho. W końcu udało nam się znaleźć strażników, którzy poinformowali nas, że z powodu świąt poczta będzie czynna dopiero w poniedziałek. A tak staraliśmy się, żeby kartki od nas dotarły do adresatów, nim wrócimy do kraju!
Przed budynkiem poczty łapiemy taksówkę i każemy się wieźć do Seven Water Waterfalls. To przeciwległy koniec wyspy, więc taksówka kosztuje aż 18 ringittów. To więcej niż płaciliśmy wcześniej, ale i tak niewiele, gdyby brać pod uwagę odległość i ceny tego typu usług obowiązujące w Polsce.
Jedziemy najpierw w poprzek wyspy, a potem wzdłuż jej brzegów. Mam świadomość, że widzieliśmy już z oddali ten fragment wyspy podczas wycieczki do Podwodnego Świata. W końcu mijamy niewielką latarnię morską i port jachtowy i zaczynamy oddalać się od wybrzeża. Kierujemy się w stronę gór na wysuniętym na zachód cyplu wyspy. Z tego miejsca do przejechania jest już tylko bardzo krótki odcinek - po chwili taksówka zatrzymuje się na parkingu. Stoi tu trochę samochodów, a parking otaczają drewniane budki, w których mieszczą się sklepiki i punkty gastronomiczne. Kierowca pyta nas, czy ma na nas czekać. Oczywiście nie ma to żadnego sensu, więc ładnie mu dziękujemy.
Idziemy pod górę drogą obok budek, która w końcu przechodzi w dość strome schody. Ludzi jest tu całkiem sporo. Wygląda to trochę jak najbardziej uczęszczany szlak na Ślężę podczas weekendu. Jak ktoś nim szedł, to wie, co mam na myśli.
Co pewien czas stoją ławeczki dla znużonych turystów, ale my nie zatrzymujemy się. Forma nas jeszcze tej zimy nie opuściła. Podejście nie jest zresztą zbyt długie, choć dosyć strome. Mijamy w pewnym momencie strzałkę wskazującą, że do wodospadu należy skręcić w odchodzącą w lewo dróżkę. Ale na razie decydujemy się iść po schodach w górę, by zobaczyć, dokąd prowadzą. W końcu wyłania się przed naszymi oczami szeroka polana. Na polanie stoją jakieś zabudowania,z których największe to drewniana platforma z daszkiem przywołującym skojarzenia z pagodą. Dołem płynie wartki strumień, który rozlewa się na skalistym dnie doliny, a potem spada gdzieś w dół. Z tego miejsca nie widzimy wodospadu, ale musi być on gdzieś poniżej. Niektórzy ludzie kąpią się w rozlewiskach wody. Małgosia postanawia wypłukać nieco zakurzone sandałki.
Wygląda na to, że w tym miejscu kończy się zapał turystów. W górę, w głąb lasu prowadzi wąska ścieżka, ale prawie nikt na nią nie wchodzi. Tym lepiej, bo nie lubimy tłoku. Decydujemy się kontynuować wędrówkę. Las, przez który podążamy, jest liściasty, gdzieniegdzie widać jakieś palmy i rośliny, które u nas w formie doniczkowej widuje się w kwiaciarniach. Powietrze przenikają odgłosy cykad. Od czasu do czasu przelatuje nam przed oczami wielki, kolorowy motyl.
Przechodzimy po kamieniach przez kolejny strumyk. Na zwalonym pniu rosną nadrzewne grzyby - wyglądają jak wielkie białe uszy.
Prócz nas ścieżką idą tylko dwaj młodzi Hindusi z małą dziewczynką. Raz my ich mijamy, raz oni nas.
W końcu jednak decydujemy się zawrócić - z przyczyn, których nie wyjawię w tym miejscu.
Wracamy tą samą drogą, którą przyszliśmy. Małgosię po drodze zaczyna uwierać but. Moczenie skórzanych pasków sandałów to nie był chyba najlepszy pomysł. Naskórek w miejscu, w którym pasek styka się ze stopą, zaczyna się zaczerwieniać.
Nagle moją uwagę przyciąga ruch gdzieś z boku. Zatrzymuję Małgosię i stoimy prawie bez ruchu. Stado małpek przecina właśnie ścieżkę, którą idziemy. Przechodzą wolno obok nas. Niektóre zatrzymują się i skubią z krzewów liście. Matki wolno idą po ziemi z dziećmi wczepionymi kurczowo w futro. Patrzymy zafascynowani. Po raz pierwszy spotykamy leśne dzikie małpki - do tej pory widzieliśmy je co najwyżej w ZOO.

Małgosia podchodzi do jednej z małpek, ale ta najwyraźniej woli się odsunąć. Stworzenia te nie wydają się zbyt płochliwe, co nie znaczy, że odpowiada im bliski kontakt z człowiekiem. W końcu ruszamy dalej. Wracamy do miejsca, gdzie strumień rozlewał się po skałach, i postanawiamy schodami zejść niżej, do wodospadu.
Wodospad jest całkiem ładny. Nie zapiera tchu w piersiach, chociaż bowiem wysoki, to niesie raczej niewiele wody. Na dole woda tworzy naturalne zbiorniki w zagłębieniach skał. Kąpie się tu mnóstwo ludzi. Miejscowe kobiety w ubraniach, a chłopcy po prostu w kąpielówkach.
Po chwili odpoczynku wracamy na parking, z którego wyszliśmy. Idziemy dalej drogą w stronę brzegu morza. Po dzisiejszej wędrówce mamy zamiar jeszcze trochę poplażować, a pobliska plaża wyglądała z okien taksówki dość zachęcająco - pusta, piaszczysta, zacieniona bujnymi palmami, bez żadnych ośrodków i hoteli, niemal bezludna - o ile mogliśmy to ocenić z okien poruszającego się dość szybko samochodu.
Po kilkunastu minutach marszy dostrzegamy siedzącą koło drogi małpkę. W zaroślach za nią widać przemykające kolejne małpki. Małgosia biegnie w jej kierunku. To stworzenie jest jednak odważniejsze od tego, które spotkaliśmy w lesie. Zamiast zrejterować, syczy i groźnie pokazuje zęby. Małgosia odskakuje jak oparzona. Lepiej nie zadzierać z dzikim stworzeniem.
Jeszcze 10 minut i zbliżamy się do plaży Pantai Kok. Szukamy dogodnego miejsca do plażowania. W końcu schodzimy z drogi, mijamy rząd palm i dostrzegamy nad brzegiem morza wielką skałę. To idealne miejsce, bo da nam nieco cienia. Jesteśmy bardzo spieczeni słońcem i wcale nie mamy zamiaru dzisiaj znowu poddawać skóry nowym torturom.
Już po chwili pluskamy się w morzu. Krabów jest tu chyba mniej niż na Pantai Tengah. Ale za to muszli jest mnóstwo. Piasek jest wyjątkowo drobnokrystaliczny, przypomina pył powstały z rozgniecionych muszli, a może i raf, bo od czasu do czasu można w nim znaleźć struktury przypominające martwe rafy.
Nie widzimy z tego miejsca drugiego końca zatoki, bo widok przesłania nam niewielka wyspa, przy której stoją przycumowane jachty.
Tak naprawdę port jachtowy znajduje się jednak ponad kilometr po naszej lewej stronie, obok latarni morskiej. Niedaleko od niej widać zaparkowane samochody. Obok nas za to plaża jest pusta. Sami kąpiemy się w morzu.
Z morza mamy świetny widok na góry. Dostrzegam, że między dwoma szczytami górskimi przesuwają się wolno wagoniki wyciągu. Chyba jednak warto było pójść dalej ścieżką powyżej wodospadu. Może prowadziła w górę, do stacji kolejki linowej? Widok stamtąd musi być niezrównany.
Znowu odkrywamy wyrzucone na brzeg zwłoki wielkiej ośmiornicy, a w wodzie kilka otarło się o nas podczas kąpieli. Cóż, jesteśmy niedaleko równika - życie tętni także w wodzie.
W końcu decydujemy się wracać. Piach na tej plaży naprawdę jest bardzo drobny. Pył wdziera się wszędzie. Mam wrażenie, że cały jestem nim pokryty, mimo że przed chwilą byłem w morzu. Mnóstwo wsypało się go także do mojego plecaczka.
Wychodzimy na szosę. Fajnie by było znaleźć jakąś taksówkę. Ale taksówek - jak na złość - nie ma. Postanawiamy iść w stronę parkingu przy latarni morskiej, ale gdy tam docieramy, widzimy, że tam także nie ma postoju taksówek. Jedyna taksówka, jaka stoi na parkingu, jest najwyraźniej zajęta.
Decydujemy się iść drogą w stronę Kuah. Co prawda, to trochę beznadziejny pomysł, by maszerować tam pieszo, zważywszy, że do miasta dzieli nas odległość 20 kilometrów. Ale lepszy jest już taki spacer niż stanie w miejscu.
I był to strzał w dziesiątkę, bo już po 10 minutach przy skrzyżowaniu dróg dochodzimy do sporej polany, na środku której błyszczy się tafla wody. A dookoła bajora leniwie pasie się stado wielkich bawołów wodnych. To znaczy ja od razu rozpoznaję bawoły wodne - widziałem je na zdjęciu w przewodniku po Sri Lance. Ale Małgosia nie wierzy, mówi, że to chyba jakieś stado miejscowej odmiany krów. Zaczyna wierzyć dopiero wtedy, gdy obok nas zatrzymuje się samochod, z którego wysiada para turystów i zaczyna obfotografowywać bawoły.
Piękne stworzenia z wielkimi rogami pasą się przy bajorku kilkanaście metrów od nas. Od czasu do czasu któraś z tych "krówek" wchodzi do wody, a gdy wychodzi jej popielate futro błyszczy głęboką czernią, a czarne nozdrza migoczą w słońcu wszystkimi kolorami tęczy.
I gdy już napatrzeliśmy się i sfotografowaliśmy "krówki", przyjechała taksówka. Zatrąbiła, a ja machnąłem na nią ręką. Los był dla nas łaskawy - i doprowadził nas do "water buffalos". Taksówkarz śmieje się, gdy mu o tym mówię.
Gdy docieramy do Citybayview postanawiamy zrobić sobie zdjęcia pamiątkowe na basenie, więc jedziemy na 3 piętro. A po tej krótkiej sesji fotograficznej wracamy po nasze plecaki. Wleczemy się potem przez miasteczko, a ramiona pieką nas niemiłosiernie. Trzeba mieć świadomość, że nawet uważając na słońce, trudno w tym klimacie się przed nim uchronić. W końcu decydujemy się wziąć taksówkę. Co prawda, do przejścia mamy dwa kroki, ale kurs w obrębie Kuah kosztuje tylko 4 ringitty, a tyle w Polsce zapłacilibyśmy za tramwaj lub autobus miejski. Podjeżdżamy do Eagle Bay Hotel z fasonem i bez żadnych problemów dostajemy klucz do pokoju.
Niestety, od razu dostrzegamy, że hotel jest niższej klasy niż Citybayview Hotel. Już na recepcji wystąpił pewien zgrzyt - recepcjonista kazał mi wpłacić kaucję za pokój. Niby drobiazg, a czułem jakiś niesmak. Czyżby zakładali, że im wyniosę i sprzedam telewizor?
Hol mały, korytarze wąskie i ogólnie atmosfera ośrodka wypoczynkowego nad Bałtykiem. Pokój też niespecjalny. Znacznie mniejszy niż w Citybayview i z mroczną łazienką.
Zostawiamy bagaże i dokładnie spłukujemy z siebie resztki piasku. Mimo wszystko mam wrażenie, że ciągle jest go pełno - niestety także na podłodze.
Gdzieżby tu iść dzisiaj na obiad? W przewodniku polecają chiński lokal o dźwięcznej nazwie Prawn Village. Podobno mają tam pyszne owoce morze. Warto by było sprawdzić, czy przewodnik się nie myli.
Dojście do tego lokalu nie zabiera nam wiele czasu, bo znajduje się on przy nabrzeżnej ulicy, kilkaset metrów od naszego hotelu. Zamawiamy dwa dania rybne: ryby w warzywach i ryby w sosie słodko-kwaśnym. Jedzenie jest faktycznie znakomite. I jest go bardzo dużo.
Przy okazji możemy kontynuować nasze obserwacje chińskich rodzin, które okupują większość stołów. Siedzą tak te wielogeneracyjne rodzuny - dd dziadków po kilkuletnie dzieci - a przed nimi stoły są zastawione mnóstwem potraw. Jedzą, gawędzą, w sumie odbywa się tam coś w rodzaju naszej Wigilii. Tylko że robią dookoła siebie straszny chlew. Kawałki jedzenie walają się na stole i pod stołem, a oni nic a nic się tym nie przejmują. Gdybyśmy zobaczyli coś takiego w Polsce, moglibyśmy pomyśleć, że mamy przed sobą bardzo niekulturalnych ludzi. Ale tutaj takie oceny nie mają sensu - to nie jest kwestia dobrego wychowania, ale różnic kulturowych.
Rachunek - niestety - jest całkiem spory: 66 ringitty. Cena jak w restauracji w Polsce. Jakoś przywykliśmy już do obiadów za 10 ringittów.
Wieczorem siedzimy w pokoju i oglądamy chińską telewizję.
Niestety ściany hotelu są niezbyt grube i hałasy z korytarza i innych pokoi trochę utrudniają zaśnięcie. Za to Małgosia chwali wyjątkowo wygodną poduszkę. Mi też w sumie śpi się nie najgorzej.