Kuah, 22.01.2004

Dzisiaj jedziemy na Pulau Payar. Budzimy się dość wcześnie i po śniadaniu - zgodnie z instrukcjami udzielonymi nam przez człowieka, u którego kupiliśmy wycieczkę - naklejamy na ubrania niebieskie naklejki z napisem Coral Island i siadamy w holu naszego hotelu. Minęła już pora, na którą byliśmy umówieni, a nikt się nie pojawia. Tymczasem wczoraj odkryłem, że wskutek wilgoci panującej w plecaku pieczątka na kwitku, który dostałem jako poświadczenie udziału w wycieczce, kompletnie się rozmazała. Mam nadzieję, że jednak ktoś po nas przyjdzie, bo z reklamacją może być kłopot. W końcu pojawił się jakiś człowiek i powiedział nam, że autobus już po nas jedzie, ale ma 15 minut opóźnienia. Faktycznie po kolejnych 10 minutach nadjechał autobus i już po chwili podążaliśmy w kierunku przystani.

W autobusie prócz nas jest tylko jakaś rodzina dość hałaśliwych Chińczyków. Robimy jeszcze postój pod hotelem Eagle Bay - bez sensu, bo nikt stamtąd nie wychodzi. Chyba coś się organizatorom pomyliło.

W końcu dojeżdżamy do przystani. Pracownicy biura podróży kierują nas do budynku. Tu dostajemy opaski na rękę z nazwą firmy organizującej nasz przejazd na Pulau Payar, czekamy chwilę i wreszcie jesteśmy prowadzeni do wielkiego zacumowanego przy molo katamaranu.

Katamaran jest znacznie większy niż prom, którym przypłynęliśmy na Langkawi, i w znacznej części jest już zapełniony przez międzynarodowe towarzystwo. Widzimy nawet kilka białych twarzy.

Zajmujemy fotele, ale dostrzegam, że kilka osób podeszło do kontuaru z przodu katamaranu. Najwyraźniej można tam pożyczyć sprzęt do nurkowania - maski i fajki do oddychania. Na razie nie ma tam kolejki, więc postanawiam ten fakt wykorzystać. Okazuje się, że za wypożyczenie sprzętu muszę zapłacić kaucję - 30 ringittów za zestaw składający się z maski i fajki. Ja zapłaciłem 100 ringittów, bo człowiek z obsługi nie miał drobnych, żeby mi wydać. W końcu to i tak wszystko jedno, bo pieniądze mam dostać z powrotem na końcu wycieczki. Na liście wypożyczających sprzęt trzeba określić swoją narodowość. W odpowiedniej rubryce piszę "Polish" i czytam, co napisali inni. Na razie na liście jest ledwie kilka osób, ale ze zdziwieniem zauważam, że dziewczyna przede mną to Chinka - taka z Chin chyba? Skoro zaś są Chińczycy podróżujący na Langkawi z okazji Nowego Roku, to w Chinach nie żyje się - jak można sądzić - tak biednie, jak się niektórym wydaje.

Kiedy katamaran odbija od brzegu, na telewizorach zamontowanych tu i tam pod sufitem pojawia się obraz, a z głośników zaczyna wydobywać się muzyka. Początkowo słucham jej z zainteresowaniem - perkusja dudni, przygrywają smyczki, a na ekranie chińskie dziewczęta tańczą razem z wielkim smokiem. Daję jednak słowo, że po 20 minutach takiej muzyki głowa zaczyna boleć. Perkusja w połączeniu z syczącym językiem chińskim (podobno dla obcokrajowców polski jest językiem syczącym - myślę, że twierdzą tak ci obcokrajowcy, którzy nigdy nie słyszeli chińskiego) działa nam na nerwy. Nic jednak nie możemy zrobić z tą kakofonią. Po 40 minutach taśma w magnetowidzie chyba się kończy. Chwila spokoju... i od nowa słuchamy chińskiej muzyki, załoga katamaranu przewinęła taśmę i puściła ją od nowa. Zwariować można.

Dopływamy w końcu do Pulau Payar. Przybył tam już przed nami jakiś statek, bo przez iluminatory widzimy pomarańczowe sylwetki ludzi pluszczących się przy brzegu. Widać też migające flesze aparatów fotograficznych. Czyli jest tu w wodzie coś, co można fotografować - wygląda to optymistycznie.

Konkurencyjna firma ma tu coś w rodzaju pływającej platformy. Kręcą się po niej roje turystów. Nasz katamaran przybija zaś do długiego drewnianego mola.

W międzyczasie, nie wiedzieć kiedy, nasi współpasażerowie ubrali się w kapoki ratunkowe. Zastanawiamy się, do czego te kapoki będą im potrzebne. Ciężko orzec, ale chyba ma to jakiś cel, więc wychodząc na molo sami łapiemy leżące na stosie kamizelki ratunkowe. Moja jest stanowczo za mała, ale nie chce mi się nawet szukać większej. Zakładam, że w tym rejonie świata i tak nie znajdę nic o bardziej odpowiednim rozmiarze. W Europie nie byłoby pewnie z tym łatwo.

Z mola kierujemy się na brzeg. Przy wejściu na molo stoją kabiny, w których można się przebrać, więc szybko wskakujemy w stroje kąpielowe. Wyciągamy też jednorazowy aparacik do zdjęć podwodnych, który przywieźliśmy z Polski. Niepotrzebnie zresztą, bo wszędzie tu w sklepach pełno takich aparacików. Nawet teraz na molo pracownicy agencji turystycznej je sprzedają.

Przyglądamy się ludziom i sami dokonujemy pewnych eksperymentów. Wygląda na to, że technologia obserwowania podmorskiego świata polega na tym, że należy - korzystając z kapoka - położyć się na powierzchni morza twarzą w dół, jak topielec. Szybko udaje nam się opanować tę sztukę. A warto. Wszędzie dokoła nas pływają kolorowe ryby z raf - w białe i żółte paski, jakieś tęczowe i niebieskie, mniejsze i większe. Od czasu do czasu przemyka przy dnie rekin. Poznajemy też leżące na dnie ogórki morskie, które wczoraj obserwowaliśmy w oceanarium. Szkoda tylko, że nie widać raf. Przypuszczamy, że są gdzieś w głębi morza, ale tam nie możemy się zapuszczać.

Karmię rybki kanapką. Zlatuje się ich całą chmara. Szczypią mnie w palce, usiłując wyrwać okruszki. Pyszna zabawa.

Rybki pływają w morzu

Siedzimy w morzu całymi godzinami, ale nie czujemy upływu czasu. Wychodzimy tylko, żeby coś zjeść (w ramach wycieczki biuro zapewniało nam skromny i średnio smaczny lunch). Czas mija jednak nieubłaganie - zbliża się 15, godzina, o której mamy opuścić wyspę. Przebieramy się i fundujemy sobie wycieczkę wzdłuż brzegu. Obserwujemy siedzące na skałach wielkie kraby i próbujemy robić im zdjęcia. Spryciule uciekają!

W końcu wracamy na molo, widząc, że turystów z naszej grupy jest na nim coraz mniej. Tym razem katamaran nie zacumował przy samym molo, ale zamiast tego małe łódeczki zabierają turystów z molo i wiozą ich do zakotwiczonego kilkadziesiąt metrów w głębi morza katamaranu.

Podróż powrotna upływa nam na szczęście nie przy chińskich teledyskach, ale przy pirackiej kopii "Ostatniego Samuraja". Małgosia śpi na moim ramieniu, a ja oglądam dzielne czyny Toma Cruse'a. Wygląda na to, że nie tylko Małgosię zmógł sen. Rozglądam się na prawo, na lewo, w przód i w tył. Śpi jakieś 90% turystów.

Przybijamy do brzegu i razem z chińską rodzinką jedziemy do hotelu - tym razem małym minibusem. Kierowca opowiada nam, jakie ma od rana urwanie głowy. Podobno właśnie dzisiaj masowo zaczęli zjeżdżać na wyspę Chińczycy, żeby na Langkawi świętować Chiński Nowy Rok. Rzeczywiście, wydaje się, że na ulicach jest większy niż zazwyczaj ruch, zobaczymy, czy ten najazd wpłynie to jakoś na ilość ludzi na plaży.

Na stoliku w naszym pokoju znajdujemy kopertę z pozdrowieniami noworocznymi oraz grosikiem na szczęście. Grosik nie jest co prawda chiński, ale malajski, jednak z pewnością fakt ten nie wpływa na jego magiczne właściwości. Miłe zwyczaje panują w tym hotelu.

Jesteśmy nieziemsko zmęczeni po tym obfitym we wrażenia dniu, spaliło nas też słońce. Co prawda mieliśmy na sobie kapoki, ale karki i częściowo ramiona były przez wiele godzin nieosłonięte. Pieką nas teraz strasznie.

Wieczorem idziemy coś zjeść w okolice, które widzieliśmy wczoraj z okien taksówki. Teraz możemy w pełni ocenić, że to tu właśnie jest prawdziwe centrum miasta.

Stołujemy się dzisiaj w miłej hinduskiej restauracyjce ze stolikami na wolnym powietrzu o miłej nazwie Nasi Tomato, czyli - jeśli właściwie rozumiem pierwsze słowo - Smażony Pomidor. Hindus nie wie chyba, jak po angielsku nazywa się baranina, bo nie może wysłowić się, gdy pytamy, co właściwie jemy. Woła innego Hindusa, a ten po prostu mówi: "Meee". I wszystko staje się jasne. Baranina - trzeba przyznać - jest przyrządzona znakomicie, choć znowu na ostro.

Po zjedzeniu obiadu idziemy sobie na spacer. Robi się ciemno, ale ulice są jasno oświetlone.

Obok hotelu Tiara - to największy chyba hotel w Kuah, wygląda trochę jak średniowieczny zamek i widać go doskonale z każdego miejsca nabrzeża - jest całe mnóstwo restauracyjek malajskich i chińskich. Siadamy w jednej i zamawiamy sok. Później popijamy go, obserwując chińskie rodziny, jedzące wśród gwaru rozmów przy dużych okrągłych stołach. Porcje jedzenia wyglądają na bardzo duże - wydaje nam się, że obserwujemy właśnie noworoczną uroczystą kolację.

Restauracje w tym miejscu sprawiają ogólnie przyjemne wrażenie. Są zadbane i wysprzątane, pachnie tu ładnie jedzeniem, a spacerujące w terrariach kraby (najwyraźniej hodowane tu w celach gastronomicznych) to też niezła egzotyka.

Na jednej z okolicznych ulic odkrywamy prawdziwą arterię handlową. Sklepy są otwarte i kłębi się tu mnóstwo ludzi. W jednym ze sklepów jest wyprzedaż i tłum go dosłownie szturmuje. Dajemy się wnieść do środka, ale nie znajdujemy tam nic ciekawego. Za to w innym znajdującym się po drugiej stronie ulicy sklepie odkrywamy stoisko z chińskimi nożami i tasakami. O czymś takim marzyliśmy. Dobrze zapamiętać to miejsce, bo chyba zrobimy tu jeszcze zakupy przed wyjazdem z Langkawi.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 Następna strona