Alor Star-Kuah, 20.01.2004

Budzimy się w dość średnich humorach, zwłaszcza Małgosia, którą pokąsały tutejsze komary. Wydaje się, że bestie te nie lękają się polskich środków przeciwko insektom. Na szczęście cierpienia wynagradza jej widok jaszczurki na moskitierze w łazience. Trudno tu zapomnieć, że równik jest tuż tuż.

Zostawiamy plecaki i idziemy na miasto. Jeść nam się nie chce, więc możemy od razu przystąpić do zwiedzania. Najpierw podążamy do wieży telekomunikacyjnej. U jej podnóża siedzą jacyś strażnicy. Pytam ich o możliwość wjechania na górę. Mówią, że wjechać można, ale od 9, a jest dopiero 8. Skoro tak, to wybieramy się na spacerek. Oglądamy w pełnym świetle dnia wieżę zegarową, Meczet Stanowy, robię Małgosi zdjęcia. W końcu zbliża się 9, więc wracamy pod wieżę. Strażnicy kierują nas do kasy, kupujemy bilety i tym razem bez przeszkód wchodzimy do środka. Czeka tam na nas grupa kilku odzianych w zielone suknie i chusty kobiet. Witają nas przyjaźnie, jedna z nich prowadzi nas do windy i już jedziemy na górę.

Wieża ma ponad 100 metrów wysokości, ale jakoś nie sprawia na mnie wrażenia bardzo wysokiej. W każdym bądź razie roztacza się stąd piękny widok na miasto i jego okolice. Dopiero teraz zdajemy sobie sprawę, że część miasta, którą znamy, to tylko drobny fragment dużej aglomeracji, która ciągnie się na wiele kilometrów w każdą stronę. Nie wiedzieliśmy także, że przez miasto przepływa duża rzeka. Kilka kilometrów od nas rzekę przegradza ogromna zapora. Górą mkną malutkie z naszej perspektywy samochody. Z drugiej strony wieży widać zamglone kontury jakiejś samotnej góry.

Co kilka metrów na wieży znajdują się lornetki, lecz by móc ich użyć, trzeba wrzucić do środka monetę jednoringittową. Nie mamy takiej. Jak się później okaże, takich monet właściwie nie ma w obiegu. Taki nominał występuje w zasadzie wyłącznie w formie banknotów.

Idziemy do strażnika, ten zaś prosi, żebyśmy zaczekali i dokądś dzwoni. Po chwili drzwi windy rozsuwają się. Odziana w zieloną suknię pracownica przyjechała z dołu z kasetką pełną jednoringittowych monet. Wymieniamy dwie monety po 50 senów na jedną jednoringittówkę.

Widok przez lornetkę rozczarowuje. Powiększenie jest chyba aż za duże, bo niełatwo zorientować się, na co właściwie w danym momencie patrzymy. W każdym bądź razie jesteśmy w stanie rozpoznać kolory samochodów jadących po zaporze. Gdybyśmy znali się na samochodach Proton, pewnie moglibyśmy nawet określić, jakie to modele.

Zjeżdżamy w dół i wracamy do hotelu - opuszczamy go bez żalu.

Z plecakami wleczemy się na przystanek autobusowy, z którego - jak mogliśmy się wczoraj przekonać - odjeżdżają autobusy do Kuala Kedah. Taksówkarze trąbią na nas, gdy idziemy wzdłuż ulicy z naszymi plecakami. Zdaje się, że to trąbienie na turystów to tutejszy zwyczaj. Ale wcale nie zamierzamy korzystać z ich usług, mimo że w naszym przewodniku znajduje się informacja, iż ceny taksówek nie są wysokie. Może i nie są, ale ceny autobusów na pewno są jeszcze niższe.

Po drodze znowu wybieram pieniądze z bankomatu. Po co właściwie woziłem dolary z Polski? Bankomaty spotyka się tu na każdym kroku i nie ma, jak mogłem się przekonać, problemów z wybieraniem z nich pieniędzy za pomocą wydanych przez polskie banki kart.

Na przystanku nie musimy czekać długo. Po dziesięciu najwyżej minutach jedziemy za jedyne 2 ringitty autobusem do Kuala Kedah. Na wszelki wypadek proszę konduktora, by pokazał nam, w którym miejscu mamy wysiąść, żeby trafić na prom do Langkawi. Na miejscu jesteśmy 20 minut przed jedenastą. Konduktor pokazuje nam okazały budynek. Przedzieramy się do niego przez spory placyk. Naganiacze pokazują nam okienko, na którym wisi karteczka "11 AM". Kupujemy bilety na prom - jeden za 15 ringittów. Naganiacze oferują pomoc w rezerwacji hotelu, ale hotel na Langkawi mamy już zarezerwowany, więc grzecznie im dziękujemy.

Wchodzimy do poczekalni. Za szybą widać molo, przy którym są przycumowane promy. Nikt tam na razie nie wchodzi, a wejście zagradza jakieś krzesło, więc - tak jak kilka innych osób - siadamy w poczekalni i czekamy. To oczekiwanie nie trwa długo, bo po chwili możemy już wejść na prom.

Przewodniki ostrzegały nas przed piekielnym zimnem w autobusach, ale w autobusach, którymi jechaliśmy, wcale nie było specjalnie zimno. Za to na promie kursującym z Kuala Kedah na Langkawi panują prawdziwie arktyczne temperatury. Małgosia okrywa się moim swetrem, który wygrzebuję pieczołowicie z plecaka.

Obok nas siedzi Chinka z pudłami i torbami pełnymi warzyw i bliżej nieokreślonych produktów żywnościowych. Myślę, że pewnie na lądzie łatwiej kupić pewne rzeczy niż na wyspie.

Odbijamy od brzegu. Przystani strzeże fort z czerwonej cegły. Po chwili już nie widać ani fortu, ani przystani. Jesteśmy na pełnym morzu. Promem kołysze, a my usypiamy. Dokucza nam zmiana stref czasowy i nadal odczuwamy skutki wielogodzinnej podróży.

Gdzieś czytałem o wyłaniających się z mgieł wyspach archipelagu Langkawi, gdy dopływa do nich prom, ale długo muszę czekać, nim w końcu udaje mi się coś dostrzec.

Wyspy Langkawi wyglądają trochę jak wystające z morza skały, niektóre małe, inne naprawdę wielkie. Wszystkie porośnięte są ciemnozieloną bujną roślinnością. W głębi lądu sterczą góry. Gdzieniegdzie widać żółte łachy piachu, często jednak drzewa dochodzą niemal do samego brzegu morza. Zabudowań prawie nie ma. Czasem widać jakiś domek przy plaży, jednak ogólnie większość wysp sprawia wrażenie niezamieszkanych.

W końcu przybijamy do brzegu. Tłum niesie nas do wyjścia, przy którym kłębią się naganiacze. Jednemu udaje się nawet wcisnąć mi wizytówkę. Przyjmuje ją, bo nie jest wykluczone, że skorzystam z tej oferty. Na samej wyspie Langkawi nie ma raf, ale niedaleko jest morski rezerwat na wyspie Pulau Payar. Trzeba będzie znaleźć jakiegoś przewoźnika lub biuro podróży, żeby się tam dostać.

Wychodzimy z budynku przystani. Tu rzuca się na nas tłum taksówkarzy. Wszystkim odmawiamy, a oni na szczęście nie nalegają. Nie ma tu takiej namolności, jak w krajach arabskich. Chcesz skorzystać, to OK. Nie chcesz? Idź swoją drogą.

Idziemy zatem swoją drogą, bo spacerek z przystani do Kuah zajmuje - o czym wiem z przewodników - mniej więcej 20 minut. To, co widzimy, sprawia przyjemne wrażenie. Po obu stronach drogi rosną bujne palmy, chodniki i ulice są czyste. Widać parki, place zabaw. Ładne miejsce. Mijamy też hotele - przeważnie nie wyróżniające się niczym wielopiętrowe budynki. Szukam hotelu, do którego będziemy musieli za kilka dni się przeprowadzić - nazywa się on Hotel Central. Mijamy meczet po lewej stronie. Zgodnie z planem miasta, który mam w przewodniku, hotel powinien znajdować się gdzieś po mojej prawej stronie. Ale ja tu nie widzę hotelu o takiej nazwie! Jest za to kilka innych. Trudno, przecież nie zniknął. Znajdzie się w swoim czasie.

Lustruję mijane przystanki autobusowe. Są zagrodzone, często przerobione na jakieś budki z przekąskami i prasą. Chyba jednak nie kursuje tu żadna komunikacja publiczna. Nie byłem tego dotąd pewien, bo w materiałach w Internecie nie było w tej kwestii zgody. Po wyglądzie przystanków można wnioskować, że firma, która się zajmowała przewozami lokalnymi, zamknęła swoje podwoje. Taksówek jest tu za to zatrzęsienie. Co chwila ktoś na nas trąbi, zapraszając do skorzystania z usług.

W końcu ponad ciągnącymi się wzdłuż nadbrzeżnej ulicy budynkami wyłania się wielki, górujący nad miastem hotel. "Citybayview Hotel" - głosi napis na dachu. Oto i nasz cel.

Po lewej stronie zaś mijamy usypane z kamieni molo. Chyba jest odpływ, bo brzeg morza znajduje się gdzieś daleko, a między nim a ulicą ciągnie się powierzchnia błota. Przechodzimy przez ulicę i między domami idziemy prosto do naszego hotelu.

Hol hotelu jest obszerny. Jego część jest zagrodzona. Stoją tam jakieś stoliki, a przy bramie w ogrodzeniu czeka na gości kelnerka i sympatycznie się uśmiecha. Ale na konsumpcję przyjdzie jeszcze pora. Gdzie jest recepcja? Jest - na drugim końcu holu

Podchodzę do miłej recepcjonistki, mówię że za pośrednictwem agencji turystycznej Armada dokonaliśmy rezerwacji pokoju, podaję jej także potwierdzenie rezerwacji, które dostałem pocztą elektroniczną. Recepcjonistka mówi, że ma dwa pokoje, ale na drugi musielibyśmy chwilę poczekać. Nie chcemy czekać, więc bierzemy ten, który jest już wolny. Repcjonistka daje nam cały stosik papierków, zawierający vouchery śniadaniowe, zaproszenie na darmowy drink powitalny, kupony zniżkowe do hotelowej kawiarni i restauracji, a także do znajdującego się na terenie hotelu salonu piękności.

Jedziemy windą do pokoju. Jest na ósmym piętrze. Z okien mamy panoramę na wzgórza w głębi wyspy. Szyby tłumią hałasy z zewnątrz, a klimatyzacja jest bardzo dobra, bo wewnątrz panuje przyjemny chłodek. Mamy dwa osobne łóżka, oba ładnie zaścielone. Pokój jest przy tym naprawdę duży. Łazienka także niczego sobie - z wanną i prysznicem, szerokim kontuarem ze sztucznego kamienia, w który wbudowana jest umywalka. Jest tu także jasne światło i wielkie lustro - coś, co bardzo cieszy Małgosię.

W pokoju znajdujemy także lodówkę wypełnioną napojami. Obiecuję sobie sprawdzić później, ile te napoje kosztują. Włączam telewizor. Na jednym z kanałów jest emitowany program hotelowy, z którego dowiadujemy się, że na 3 piętrze jest basen. Możemy również oglądać jakieś chińskie i malajskie programy i anglojęzyczne programy filmowe i sportowe. Odświeżamy się i chwilę odpoczywamy. Dzwoni telefon, a właściwie dwa telefony - jeden w pokoju, a drugi w łazience. Do łazienki jest bliżej, więc tam właśnie odbieram rozmowę. Dzwoni dziewczyna z agencji turystycznej, poprzez którą dokonywałem rezerwacji hotelu. Skontaktowałem się z nimi w Polsce przez Internet. Agencja podjęła się zapłacić za hotel, a ja z kolei miałem zapłacić im. To rozwiązanie wydawało mi się nieco zawiłe, ale w końcu jest to rozwiązanie, które można zaakceptować, jeśli agencji tak jest wygodniej. Dziewczyna pyta, czy możemy się spotkać wieczorem w celu uregulowania płatności. Pyta o godzinę. Umawiamy się na 17.

Zaczynamy czuć głód, bo śniadania nie jedliśmy, a tymczasem zrobiło się już popołudnie.

Najbliżej hotelu są samoobsługowe budki, które znajdują się na placyku przed wejściem do budynku. Zdaje się, że są czynne, ale niewielu gości siedzi przy stolikach. W każdym bądź razie decydujemy się na przechadzkę. Centrum Kuah to -  jak się nam wydaje - kilka przecinających się pod kątem prostym ulic zabudowanych piętrowymi budynkami. Prawie każdy z nich ma na parterze sklep, a jeśli nie sklep, to bank lub jadłodajnię. Przed niektórymi sklepami są wystawione czerwone klatki z żółtymi chińskimi znakami - to chyba coś w rodzaju ołtarzyków.

Sklepów jest naprawdę sporo: odzieżowe, z artykułami gospodarstwa domowego, z artykułami skórzanymi, najwięcej jednak jest chyba sklepów wolnocłowych. Zgodnie z decyzją rządu malezyjskiego Langkawi jest bowiem strefą wolnocłową. Wchodzimy do jednego z tych sklepów, ale wystawiony towar nie wzbudza w nas szczególnego entuzjazmu. Nie przyjechaliśmy kupować elektroniki, a tego typu artykułów jest tu chyba najwięcej. Półki wypełnione są butelkami importowanych alkoholi, ale również nie jesteśmy zainteresowani ich konsumowaniem, a zatem kończymy zakupy, wychodząc ze sklepu z półtoralitrową butelką wody mineralnej, która kosztowała nas półtora ringitta.

Niestety, nie udało nam się znaleźć żadnego sklepu z owocami. A tak cieszyliśmy się możliwością zakosztowania różnych niedostępych w polskich sklepach cudactw.

Na końcu jednej z uliczek widzimy chińską restaurację. Napisy dumnie ogłaszają, że jest to lokal klimatyzowany. Dla odmiany możemy zjeść tu posiłek.

Rzeczywiście lokal ten przypomina nieco bardziej europejską restaurację niż skromne jadłodajnie, z których korzystaliśmy do tej pory. Kasjer przynosi nam menu. Wybieramy kurczaka ze smażonym ryżem. Potrawa jest nawet smaczna, ale po konsumpcji nie czuję się w pełni nasycony. Lepiej już samemu nałożyć sobie w jadłodajni tyle, na ile ma się ochotę.

Wracamy do hotelu. Chyba pora zafundować sobie drink powitalny? W kawiarni dajemy kelnerce kwitki, które wypisała nam wcześniej recepcjonistka. Po chwili dostajemy wielkie pucharki wypełnione pomarańczową zawartością. W każdym pływa mnóstwo bryłek lodu. Będziemy mieli jeszcze nieraz okazję przekonać się, że w Malezji drink musi zawierać tyle lodu, ile w szklance jest płynu. Sączymy drinki i czujemy przyjemne orzeźwienie.

Wracamy do pokoju i podejmujemy decyzję, że skoro jest już popołudnie, nie ma sensu iść na plażę. Małgosia marzy o słońcu, a pragnienie to najprościej zaspokoić na basenie. Ciekawi jesteśmy, jak wygląda basen hotelowy, który znajduje się podobno na trzecim piętrze. Bierzemy zatem ręczniki plażowe, które przywieźliśmy z Polski i zjeżdżamy windą na basen. Basen jest duży, a woda czysta i przyjemnie chłodna. Na brzegu nie ma prawie nikogo. Goście zapewne wolą spędzać czas na plaży. Mogliśmy również zaoszczędzić sobie noszenia ręczników, bo przy wejściu na basen leży cały stosik ręczników plażowych.

Cieszymy się słońcem i wodą. Wprost trudno uwierzyć, że w Polsce jest teraz ponury zimowy dzień, a właściwie - biorąc pod uwagę siedmiogodzinną różnicę czasu - wieczór.

W końcu widzę na zegarku, że zbliża się piąta. Pora iść do pokoju i zaczekać na przedstawiciela agencji turystycznej. Zostawiam Małgosię na leżaku, a sam idę do pokoju. Siedzę i czekam, czytam jakieś gazety. W końcu zaczynam się już trochę irytować. Jest już piętnaście minut po 5.

W końcu dzwoni telefon. Tym razem odzywa się męski głos. Zdaje się, że zaszło drobne nieporozumienie. Podczas gdy ja czekałem w pokoju, pracownik biura podróży czekał na mnie w hotelowym holu.

Schodzę na dół. Podchodzi do mnie młody człowiek i pyta, czy będę płacił gotówką czy kartą. Trochę mnie to dziwi, bo wcześniej umawiałem się, że zapłacę kartą. Gdybym został uprzedzony o takiej możliwości, to oczywiście mógłbym przygotować gotówkę, ale w tej sytuacji mogę zapłacić tylko kartą. Pracownik agencji proponuje, że może wziąć moją kartę na 20 minut - w tym czasie zaniesie ją do biura w celu dokonania autoryzacji. To rozwiązanie wydaje mi się wielce dziwaczne, zwłaszcza w kontekście mojej wiedzy o dość wątpliwym bezpieczeństwie płacenia kartą. Mam inny pomysł: może pójdziemy razem? Młody człowiek wygląda na zaskoczonego, ale zgadza się. W końcu sam mówił, że biuro jest tuż obok hotelu.

Wychodzimy z hotelu i gawędząc, idziemy jedną z uliczek obok hotelu. Mówię chłopakowi, że bardzo chcielibyśmy zjeść jakieś owoce, i pytam, gdzie można je kupić. Dowiaduję się, że w każdą środę i sobotę niedaleko od naszego hotelu odbywa się nocny targ, na którym wielu sprzedawców oferuje różne towary - w tym także owoce. Środa to już jutro, więc cieszę się bardzo z tej informacji.

W końcu dochodzimy do jakichś niepozornych drzwi. Wisi na nich reklama linii lotniczych Air Asia - malezyjskiego przewoźnika działającego na zasadzie low-cost. Wchodzimy po schodkach na górę. Chłopak idzie przodem. Zdejmuje buty i wchodzi do jakiegoś pokoju. Skoro on zdjął buty, to wypada zrobić to samo - zdejmuję swoje adidasy i idę w jego ślady. Za biurkiem zastawionym komputerami siedzi drugi młody chłopak. Wita się ze mną, rozmawia chwilę z chłopakiem, z którym przyszedłem. Daję im swoją kartę kredytową. I po zakończeniu ceremoniału podpisywania rachunku żegnany serdecznie wracam do hotelu.

W końcu mogę wrócić do Małgosi, która już od kilkudziesięciu minut sama leży na basenie. Małgosia mówi, że wcale się beze mnie nie nudziła, trochę się kąpała, trochę czytała gazety.

Spędzamy na basenie jeszcze pół godziny, ale słońce jest coraz niżej nad horyzontem i nie jest już tak ciepło. Pora chyba się zbierać. Wracamy do pokoju, ale proponuję Małgosi jeszcze jeden spacer. W międzyczasie udało nam się zgłodnieć. Może więc dzisiaj wbrew naszym zwyczajom zjemy kolację?

Tym razem wybieramy stragany z jedzeniem pod naszym hotelem. Sami nakładamy tu sobie na talerze jakieś dziwactwa. Jedzenie jest tanie - 2 ringitty od osoby - i nawet dość smaczne, pomijając fakt, że bardzo - jak to najwyraźniej być musi w kuchni malajskiej - ostre. Małgosia tylko narzeka na niezjadliwość surówki. Faktycznie między zieleniną placzą się w niej jakieś dziwne małe rybki, przypominające wyglądem samiczki gubika-pawie oczko. Sprawdzam, jaki ta surówka ma smak, ale nie są to zdecydowanie delicje.

Zamawiamy sok z pomarańczy i dostajemy pyszny sok ze świeżego owocu z lodem. Delektujemy się tym napojem.

Ciągle intryguje mnie, gdzie jest ten drugi hotel, w którym mamy zamieszkać za trzy dni. Po kolacji ruszamy zatem znowu na przechadzkę w stronę meczetu, bo miał się on znajdować w tamtych okolicach. Ulica jest bardzo ruchliwa. Strumień samochodów przesuwa się niemal bez przerwy. Bez przerwy również trąbią na nas taksówkarze.

W meczecie wszystkie drzwi są na ościerz otwarte. Widzimy modlących się w środku ludzi. Jakoś głupio nam wchodzić. Podobno w Malezji nie ma problemów ze zwiedzaniem meczetów, ale mimo wszystko niezręcznie nam naruszać powagę sacrum. W tej świątyni jest przecież ich Bóg.

Rozglądam się na wszystkie strony, ale hotelu ani śladu! Musi gdzieś być! Skręcamy w odchodzącą gdzieś w bok ścieżkę. Rosną tu palmy, a pod nimi leżą spękane żółte owoce. Czyżby były to znane nam kokosy? Przeprowadzamy ich analizę. Wygląda na to, że rzeczywiście są to kokosy. Leżą sobie tutaj w takiej ilości, jak u nas jabłka, które spadły z dzikiej jabłoni w parku. Spacerujemy po ładnym skwerku obok meczetu. Jest już późno, ale bardzo ciepło i przyjemnie.

A hotelu Central nadal nigdzie nie widać, trzeba będzie chyba zapytać jakiegoś taksówkarza. Czeka nas kilka przejazdów taksówką, więc można będzie przy tej okazji zrobić rozeznanie.

Wracamy do hotelu. Po drodze zahaczamy o supermarket i kupujemy tutejsze smakołyki. Przyjemnie jest zjeść sobie deser po smacznym obiedzie.

Piszemy w hotelu kartki do znajomych. Jutro wypadałoby je wysłać, żeby dotarły do Polski, nim wyjedziemy z Malezji.

Potem oglądamy chińskie seriale. Wygląda na to, że hinduskie nie są puszczane w tutejszej telewizji. Może są zbyt występne z punktu widzenia muzułmańskiej wrażliwości. Trudno. Chińskie seriale też są całkiem OK.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 Następna strona