Kuala Lumpur-Warszawa, 1.02.2004


Lot minął nam spokojnie, a miejsca mieliśmy doskonałe. Trafiły nam się fotele obok drzwi awaryjnych. Oznaczało to, że przed nami nie było kolejnego rzędu foteli, więc mogliśmy wygodnie wyciągnąć nogi. Na początku zastanawialiśmy się, jak zostanie rozwiązany problem braku monitorów - w innych rzędach siedzeń sprawa była prosta, bo monitory były zamontowane na tylnej stronie fotela znajdującego się we wcześniejszym rzędzie. Wkrótce po starcie dowiedzieliśmy się, co wymyślili konstruktorzy, by pasażerowie się nie nudzili. Monitory były schowane na specjalnych wysięgnikach pod fotelami.

Minusem miejsca przy drzwiach awaryjnych był brak okna, ale w tym przypadku nie był to żaden minus, bo lecieliśmy przez cały czas w nocy, więc i tak za oknem nie mioglibyśmy nic zobaczyć.

Jeszcze przed startem wpadłem do toalety i oblałem się obficie wodą kolońską. Lepiej pachnieć wodą kolońską niż potem.

Leżeliśmy sobie wygodnie na fotelach, trochę drzemaliśmy, żadne dziecko tym razem nie przeszkadzalo nam krzykami w odpoczynku. Gdy się trochę przespałem, obejrzełam najpierw "Pana i władcę" (straszna chała, tyle że droga i obliczona na snobowanie krytyków; co gorsza, aktorzy zaiwaniają jakąś marynarską gwarą, którą chwilami ciężko jest zrozumieć) oraz wzruszający film o androidzie, który pod wpływem kontaktów z ludźmi uczłowieczył się, zakochał, a nawet postanowił być śmiertelny i na łożu śmierci został po latach starań uznany oficjalnie za człowieka - przyjemnie się ten film oglądało.

Dostaliśmy - jak zwykle - pyszne jedzenie. Co prawda, obiad był bez wyboru. Została już tylko ryba z makaronem. Ale jedzonko było smaczne. Niewątpliwie Malaysian Airlines należą do czołówki linii na świecie, jeśli chodzi o poziom obsługi pasażerów.

Samolot odrobił opóźnienie. Nie wiem, czy leciał szybciej, czy zmienił trasę. Gdy leciał nad Polską, śmiesznie było widzieć na stronie z parametrami lotu nazwy polskich miejscowości - była tam Warszawa i Lublin, ale - nie wiadomo dlaczego - także np. Wieliczka. Gdy przelatywaliśmy gdzieś nad Lesznem, zamarzyłem o spadochronie. To bez sensu lecieć do Amsterdamu, potem do Warszawy, a potem tłuc się pociągiem z Warszawy do Wrocławia, skoro byłem tak naprawdę niecałe sto kilometrów od domu.

Na lotnisku w Amsterdamie dostaliśmy karty pokładowe od miłej pracownicy KLM. Obserwowaliśmy, jak przy sąsiednim stanowisku inna pracownica KLM usiłuje dogadać się z Azjatką, która miała właśnie przesiadkę na samolot do Kolumbii. Bezskutecznie usiłowała dowiedzieć się od niej, czy ma ze sobą jakiś bagaż. Azjatka w końcu zaczęła kręcić przeczączo głową, więc pani wpisała jej brak bagażu, ale sam nie wiem, czy się ze sobą dogadały. To kompletny idiotyzm bez znajomości języków wybierać się w taką podróż, inna rzecz, że wyjazd kogoś takiego do Kolumbii - w szczególności bez bagażu - dziwnie mi się jakoś kojarzy. Powiem wprost: gdybym był celnikiem, to dobrze bym sobie zapamiętał dane tej dziewczyny i w drodze powrotnej podałbym jej środki na przeczyszczenie.

Do odlotu do Warszawy zostały nam jeszcze ponad trzy godziny. Zaczęliśmy szwędać się po sklepach w strefie wolnocłowej, ale ceny były europejskie, to znaczy - dla nas - kosmiczne. Widząc w sklepie towary, które kosztują tyle, co w Polsce, ale ceny są wyrażone w euro, można zastanawiać się, co czeka nas biednych Polaków, gdy już Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej, nie wspominając już nawet nic o wejściu do strefy euro. Takie myśli przechodziły mi przez głowę, a mam przecież świadomość, że nie jestem najbiedniejszym z Polaków, skoro było mnie stać na urlop w Malezji.

Lecąc z Amsterdamu do Polski, po raz pierwszy zetknąłem się z Embraerem. To zupełnie miniaturowy samolocik. Mniejszy od ATR-ów latających na trasach krajowych. Po jednej stronie korytarza jest jeden fotel, po drugiej są dwa fotele, a schowek na bagaże jest tak malutki, że ciężko było mi w nim zmieścić nasz wycieczkowy plecaczek.

A potem była już codzienność - plucha, polska zima, ech, definitywny koniec wycieczki.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16