Kuala Lumpur, 31.01.2004


Wycieczka do Shah Alam

Wstaliśmy dość wcześnie, bo znowu czekał nas pełen wrażeń dzień. Tym razem nasze plany obejmowały wycieczkę do Shah Alam. Miasto to jest dużym ośrodkiem przemysłowym i administracyjnym i stolicą stanu Selangor. Kuala Lumpur także znajduje się na terenie tego stanu, jest jednak - jako stolica - osobną jednostką terytorialną. Z przewodnika wiedziałem jeszcze, że w Shah Alam znajduje się ciekawy monumentalny meczet stanowy.

Jednak nie dla miasta mieliśmy zamiar tam pojechać. W Internecie znalazłem informację, że w pobliżu Shah Alam znajduje się Park Rolny. W parku tym podobno można obejrzeć większość tradycyjnych upraw tego regionu Azji, w tym także uprawy ryżu - Małgosia bardzo się ucieszyła, gdy powiedziałem jej, że będziemy w takim właśnie miejscu.

Zjedliśmy zatem szybko w restauracji hotelowej śniadanie - smaczne i urozmaicone - a następnie znieśliśmy na dół nasze plecaki. Zapłaciłem w recepcji za nocleg i pranie - o dziwo, przyjęto bez problemów moją kartę American Express, mimo że, jak mogliśmy się wiele razy przekonać, w Malezji dominują systemy płatnicze MasterCard i Visa, a znaczki Amex widuje się bardzo sporadycznie. Następnie zaś pozostawiliśmy nasze plecaki pod opieką hotelowego boya, a sami ruszyliśmy w drogę.

Tym razem na szczęście mieliśmy dużo lepszy dojazd. Do Shah Alam odjeżdża podmiejska kolejka, zwana KOMUTER. Najbliższy deworzec zaś zgodnie z mapą miał się znajdować niedaleko od stacji miejskiej kolejki naziemnej Bank Negara, tej samej, przy której znaleźliśmy wczoraj wieczorem dom towarowy.

Dworzec rzeczywiście znaleźliśmy bez żadnych problemów. Przy wejściu na perony stały automaty, w których można było kupić bilety. Niestety, automaty przyjmowały wyłącznie monety oraz banknoty o nominałach poniżej 10 ringittów. A ja w portfelu miałem akurat tylko banknoty 50-ringittowe. Co prawda, na peronie znajdowała się także tradycyjna kasa, ale w środku nikogo nie było. Przeszliśmy na drugi peron. Tutaj kasa była czynna, ale gdy usiłowałem kasjerowi wyręczyć banknot 50-ringittowy za nasze bilety, ten powiedział, że nie ma drobnych, żeby nam wydać.

Musieliśmy zatem gdzieś rozmienić pieniądze. Najpierw do głowy przyszedł nam dom towarowy., ale o tej porze był jeszcze na głucho zamknięty. Ruszyliśmy zatem jakąś boczną uliczką, potem zaś skręciliśmy w kolejną. Mijaliśmy wiele sklepów, ale niestety wszystkie były pozamykane ze względu na wczesną porę. Musieliśmy ujść niezły kawałek, gdy w końcu dojrzeliśmy otwartą restaurację. Dzień był bardzo gorący - mimo że niebo było nadal zachmurzone. Dlatego też kupiłem sobie loda, przy okazji rozmieniając pieniądze.

Wróciliśmy na dworzec kolejki i bez kłopotu kupiliśmy nasze bilety. Na pociąg także nie musieliśmy czekać specjalnie długo. Wiedzieliśmy, że by dojechać do Shach Alam należy wsiąść do pociągu jadącego w kierunku Port Klang.

Wagony pociągu przypominały nieco wagony kolejki miejskiej, ale było w nich chyba jednak nieco brudniej. Natomiast klimatyzacja działała tu - jak w kolejce miejskiej - doskonale. Tam jednak jechaliśmy najdłużej może z 10 minut, tu natomiast czekała na 40-minutowa podróż. Na mnie taki chłód nie działa, natomiast Małgosia trochę zmarzła, nim dojechaliśmy do celu.

Dworzec kolejki KOMUTER w Shach Alam znajduje się - jak zorientowaliśmy się zaraz po wyjściu z wagonu - dość daleko od centrum. Przed dworcem ciągnęła się łąka, do najbliższych domków willowych było może ze 100 metrów. Pod dworzec co chwilę podjeżdżały taksówki, jednak postanowiłem najpierw spróbować znaleźć publiczny środek transportu. Niestety, powtórzyła się sytuacja z Kuala Selangor - nikt nie rozumiał, o co mi chodzi, gdy mówiłem im po angielski o "Agriculture Park". W końcu kobieta, która pilnowała przydworcowego parkingu, poprosiła o pomoc taksówkarza. Ale nawet on nie wiedział, o co może mi chodzić. Zawołał swojego kolegę, innego taksówkarza, który mówił nawet całkiem nieżle po angielsku. Co prawda, on też nie wiedział, o co mi chodzi, gdy wymieniłem angielską nazwę parku, ale kiedy zacząłem opowiadać o plantacjach ryżu, a także o uprawach warzyw i owoców, zrozumiał wreszcie, dokąd chcemy się udać. Rzucił koledze jakąś miejscową nazwę - obaj oczywiście wiedzieli, gdzie to jest. Wygląda na to, że w przypadku mniej uczęszczanych przez turystów z Zachodu miejsc lepiej jest jednak nie polegać na przewodnikach, w których można znaleźć tylko angielskie nazwy. Najśmieszniejsze jest jednak to, że przypuszczałem, że coś takiego może się zdarzyć i zapisałem sobie na kartce malajskie nazwy parków w Kuala Selangor i Shah Alam, tylko że nie pamiętalem, co zrobiłem z tą kartką. Znalazłem ją dopiero wieczorem w tylnej kieszeni spodni, które miałem na sobie. Całkiem jak pan Hilary.

Skoro już znaleźliśmy taksówkarza, który wiedział, dokąd chcemy jechać, wypadało skorzystać z jego usług. Tym bardziej, że powiedział, że przejazd będzie kosztował około 10 ringittów. Nie wydawało się to wysoką ceną.

Jechaliśmy dość długo przez szerokie ulice Shah Alam, zdaje się jednak, że przez cały czas poruszaliśmy się na obrzeżach miasta. Nasz kierowca znał nawet nieźle angielski, więc ucięliśmy sobie z nim pogawędkę. Dowiedziałem się, że niestety jakiś czas temu z niewiadomych powodów zlikwidowano hodowlę ryżu w Parku Rolnym. Dla Małgosi był to cios, bo bardzo chciała sobie takie pole ryżu obejrzeć z bliska.

Poza tym poruszaliśmy się w rozmowie głównie na gruncie problematyki światopoglądowej. Gdy na przykład zapytałem, czy Malajowe nie patrzą przypadkiem krzywo, gdy obcokrajowcy wchodzą do ich meczetów, taksówkarz zaśmiał się tylko. Powiedział, że bynajmniej nie mają nic przeciwko temu, jeśli kobiety są stosownie ubrane, a goście zachowują się przyzwoicie. Potem zaś gawędziliśmy na temat niewielkich stosunkowo różnic pomiędzy naszymi religiami, wywodzącymi się przecież z jednego pnia (wolałem jakoś nie przyznawać się do swojego ateizmu). Wszystkie te pogaduszki zdawały się interesować naszego taksówkarza, bo chętnie i zapałem udzielał nam wyjaśnień. W połowie drogi zobaczyłem, że na półce obok tylnej szyby samochodu leżał Koran z dużymi arabskimi literami na okładce. Zdaje się, że trafiliśmy na religijnego Malaja.

Religijny, nie religijny, ale gdy dojechaliśmy na miejsce zażyczył sobie 15 ringittów, mimo że wcześniej mówił, że przejazd będzie kosztował mniej więcej 10 ringittów. Po tej miłej pogawędce nie chciałem już się z nim kłócić, więc zapłaciłem, ile chciał.

Park Rolny znajdował się rzeczywiście na obrzeżach miasta, ale niedaleko autostrady, z której - gdy staliśmy przy wejściu - dobiegał dość głośny hałas.

Pan w kasie zapytał nas, czy chcemy bilety tylko do parku, czy też także do "four-season house". Oczywiście wzięliśmy oba bilety, w sumie zapłaciliśmy za 2 osoby 12 ringittów. Zgodnie z informacjami, które wyczytaliśmy gdzieś przy wejściu, "four-season house" miał być budynkiem, w którym udało się odtworzyć cztery pory roku umiarkowanej strefy klimatycznej. Sztuczne produkowanie śniegu przy takich temperaturach zapewne nie jest wcale zadaniem łatwym, więc trudno się dziwić, że za taką atrakcję pobierana jest dodatkowa opłata. W Malezji są tylko dwie pory roku: sucha i deszczowa, które różnią się znacznie ilością opadów, natomiast różnica temperatury między nimi jest stosunkowo niewielka.

Niedaleko od wejścia znaleźliśmy wypożyczalnię rowerów. Zdecydowaliśmy się z niej skorzystać, ponieważ z Internetu wiedzieliśmy, że park zajmuje dość duży teren. Dopiero potem, jeżdżąc i chodząc po parku, mogliśmy stwierdzić, że park jest naprawdę ogromny.

Z dwóch rodzajów rowerów - starszych i kosztujących 3 ringitty za godzinę i nowszych, za wypożyczenie których trzeba było płacić 5 ringittów, wybraliśmy te drugie. Wyglądały ładniej i porządniej, woleliśmy nie napotkać na problemy. Wypożyczalnię obsługiwało dwóch chłopców - podczas gdy ja poszedłem z malajskim chłopakiem, który chyba był tu szefem, załatwiać w biurze sprawy finansowe, drugi chłopak - korpulentyny Hindus, podwyższał siodełka. W biurze okazało się, że by wypożyczyć rower, trzeba zostawić w depozycie dowolny dokument. Problem polegał na tym, że żadnych dokumentów nie mieliśmy przy sobie. Wałęsanie się z paszportem po ulicach nie jest rozsądnym pomysłem w żadnym kraju z wyjątkiem reżimów policyjnych, bo dokument ten można w taki sposób stosunkowo łatwo stracić, narażając się na poważne kłopoty, a polskie dokumenty miałem zapakowane w plecaku, który został w hotelu. Na szczęście problem udało się rozwiązać w taki sposób, że zostawiłem za nasze rowery 20 ringittów dodatkowej kaucji. Dostałem kwitek i ruszyliśmy w drogę. Nie jeździłem na rowerze od dzieciństwa, ale wydaje się, że umiejętność ta nie zanika. Jeśli ktoś już się nauczył jazdy na rowerze, to nie ma problemów z odświeżeniem sobie tej umiejętności.

Zaraz za wypożyczalnią wjechaliśmy w las. Sunęliśmy dość szeroką asfaltową drogą, a po obu stronach zieleniły się drzewa i krzaki. Teren był dość mocno pagórkowaty, tak że na niektórych odcinkach musieliśmy zsiadać z rowerów i żmudnie wspinać się pod górkę. Jazda z górki na pazurki wynagradzała nam potem te niedogodności.

Niestety, okazało się wkrótce, że rower Małgosi miał pewien feler, a mianowicie opadające siodełko. Kilka razy podnosiłem je do góry, ale po pewnym czasie przy jeździe na wybojach siodełko znowu opadało. Niestety, ze względu na męczącą pozycję ciała jazda była dla Małgosi niezbyt przyjemna.

Minęliśmy rozpadające się drewniane domki kempingowe, które stały na zboczu wzgórza na skraju szosy. W Internecie czytałem, że na terenie parku można wynająć domki. Jeśli mowa była o tych właśnie domkach, to nie było czego wynajmować.

Najpierw dojechaliśmy do bramy, za którą rozpoczynał się dział upraw leśnych. Po prawej stronie stały jakieś opuszczone budynki, a także gablotki, w których wisiały zupełnie nieczytelne zblakłe kartki. Z nieco bardziej odpornych na warunki atmosferyczne drewnianych tablic dowiedzieliśmy się, że w tej części parku rosną w naturalnym lesie drzewa., które później zostały udomowione - między innymi duriany. Zaczęliśmy zatem kręcić się po okolicy. W sumie jednak nie miało to wszystko wielkiego pożytku poznawczego. W lesie rosło wiele gatunków drzew, sam las był ciekawy, bo bardzo różny od naszego i - gdyby nie rowery i świadomość, że nie mamy zbyt wiele czasu na zwiedzenie całego parku - chętnie byśmy pospacerowali sobie po nieco zapuszczonych leśnych szlakach, ale szkoda, że drzewa nie były jakoś oznaczone. Ciekawie byłoby dowiedzieć się na przykład, jak wygląda taki dziki durian.

Pojechaliśmy zatem dalej i wkrótce znaleźliśmy się nad stawem. Znajdowały się tu mocno zrujnowane murowane budynki niewiadomego przeznaczenia. Tylko jeden udało nam się zidentyfikować jako toaletę - szczęśliwe zrządzenie losu, bo akurat czegoś takiego szukałem.

Następnie droga zaczęła się wznosić. Na wzgórzu zaś rosły rzędy równo posadzonych drzewek. Tym razem nie mieliśmy kłopotów z identyfikacją gatunku, do którego należały, gdyż w ziemię wbita była tabliczka z nazwą - znaleźliśmy duriany! Niestety, nic na nich nie rosło. Nie był to chyba po prostu sezon na duriany. Plantacją durianów zaczynał się rejon parku, w którym posadzono drzewa owocowe. Nie rosły tu tylko duriany, ale także liczi, mangostany i kilka innych gatunków egzotycznych drzewek i krzewów.

Po drugiej stronie drogi natomiast znajdował się park kaktusów. Setki kaktusów posadzono pomiędzy różowymi skałami. Ucięliśmy sobie między nimi dłuższy spacerek, podziwiając urokliwą okolicę. Odgłosy małp skaczących między konarami drzew w zagajniku na szczycie wzgórza uświadomiły nam, że nie jesteśmy w tym miejscu sami.

Dalej asfaltowa droga urywała się. Leśny dukt prowadził obok domków, które miały imitować wioskę Orang Asli. I w końcu zaczęliśmy wyjeżdżać z lasu na coś, co chyba było wielkim placem budowy względnie wysypiskiem gruzu. Nie badaliśmy dokładnie tej sprawy, po prostu zawróciliśmy. I wtedy właśnie Małgosi spadł łańcuch - egzemplarz roweru, który dostała w wypożyczalni, miał chyba więcej niż jedną wadę.

Z uwagi na problemy techniczne z rowerem Małgosi doszliśmy do wniosku, że wrócimy do wejścia i dalej poszwędamy się trochę po parku pieszo. Nim dojechaliśmy do punktu wypożyczania rowerów, łańcuch zdążył jeszcze raz zlecieć, a próby uniesienia w górę siodełka okazały się kompletnie bezowocne.

W sumie od naszego przybycia do parku minęły prawie trzy godziny i wcale nie zostało nam wiele czasu do powrotu. Przejechaliśmy spory kawał, a jako że dzień był gorący i parny, byłem dosłownie skąpany w pocie.

Oddaliśmy rowery i na chwilę usiedliśmy w barze przy wejściu do parku. Zjedliśmy lody wyprodukowane przez lokalną firmę należącą do koncernu Algidy. Firma ta nazywa się chyba Walis, jeśli dobrze pamiętam, ale jej logo jest identyczne z logiem Algidy.

Po zjedzeniu dwóch lodów ruszyliśmy tym razem pieszo w dalszą wędrówkę.

Przeszliśmy przez pozostałości pól ryżowych, które teraz były po prostu zarośniętą łąką. Za nimi zaś na wzgórzu znajdowała się duża plantacja kakaowców. Drzewa bujnie owocowały. Z zainteresowaniem obserwowaliśmy owoce w różnym stadium rozwoju i o róznych kolorach - od zieleni po karminową czerwień - wyrastające bezpośrednio z pni i gałęzi. Spacerowaliśmy między drzewkami po wąskich alejkach..

Po drugiej stronie plantacji kakaowców znajdował się staw. Chyba żyły w nim ryby, bo na brzegu siedział człowiek z wędką. Już przy wejściu zauważyłem, że jedną z pozycji cennika jest zgoda na łowienie ryb. Cóż, jak widać, nie tylko uprawy można tu podziwiać, lecz także hodowlę ryb. Trzeba by tylko mieć jeszcze wędkę i sporo wolnego czasu.

Zawróciliśmy zatem i wróciliśmy alejkami przez plantację kakaowców na łąkę. Stamtąd skierowaliśmy się dróżką wzdłuż brzegu kolejnego jeziora. Ścieżka wiła się dookoła jeziora przez las, w sumie nie było na niej nic ciekawego. Na końcu jeziora natomiast odkryliśmy całkiem spory i ładny basen, a także grupę zamieszkałych przez ludzi domków. Jeśli to tutaj można przenocować, przyjeżdżając do parku, to trzeba przyznać, że jest to całkiem miłe miejsce na spędzenie kilku dni w okolicach Kuala Lumpur.

Niestety, czas nieubłaganie mijał i musieliśmy zawracać. Z mapki parku, którą widzieliśmy przy wejściu, wiedzieliśmy, że jest tu sporo atrakcji, których nie zobaczyliśmy - na przykład ogród warzywny, farma grzybów, czy "four-season house", na zwiedzanie którego kupiliśmy nawet bilety. Tym razem jednak nie mogliśmy w pełni decydować o swoim czasie. Już za kilka godzin miał odlecieć nasz samolot.

Wróciliśmy do wejścia drugą stroną jeziora. Po drodze odkryliśmy jeszcze stadninę koni i zagrodę, w której pasły się dwa bawoły wodne. Bawoły były - jak to bawoły - piękne. Jakoś żal mi się ich zrobiło: szkoda, że muszą tu siedzieć w zagrodzie, skoro ich pobratymcy na Langkawi mogą włóczyć się stadami po terenie wyspy i zażywać kąpieli w urokliwych jeziorkach.

Przy wyjściu z parku zapytałem w małej kawiarni o przystanek autobusowy. Miły pracownik udzielił mi informacji. Jednak gdy szliśmy w stronę wskazaną nam przez tego człowieka, nadjechała taksówka, która przywiozła kogoś na kort tenisowy, znajdujący się w pobliżu wejścia do parku. Na nasz widok kierowca zaczął trąbić. Szkoda było nie skorzystać z okazji. Tym razem przejazd kosztował nas rzeczywiście 10 ringittów.

Gdy jechaliśmy już kolejką KOMUTER do Kuala Lumpur, zacząłem się mocno zastanawiać, co mam ze sobą zrobić. Małgosia te jazdy na rowerze i wędrówki w upale zniosła całkiem nieźle, pewnie dzięki kosmetykom nowej generacji. Ale ja cały pływałem w pocie. W pociągu działała klimatyzacja i było chłodno, ale czułem, że zwyczajnie śmierdzę. Tymczasem zaś wyprowadziliśmy się już z hotelu i nie było jak się umyć. Co gorsza, czekał nas potem nie tylko kilkunastogodzinny lot samolotem, ale także podróż pociągiem do Wrocławia. Nie wyglądało to dobrze.

Wysiedliśmy na głównej stacji kolejowej w Kuala Lumpur. Z peronu przeszliśmy przez pocztę i skierowaliśmy się na Centralny Targ. Centralny Targ okazał się zadaszoną halą, którą - jak się wydaje - zajmowały głównie sklepiki z tutejszym rękodziełem. Nie mieliśmy jednak ochoty zajmować się teraz wyszukiwaniem malajskich świątków, nie tylko ze względu na brak czasu, ale także z powodu świadomości, że takie pamiątki z podróży nie pasują w najmniejszym stopniu do naszego nowoczesnego w stylu mieszkania. Natomiast udało nam się znaleźć drogerię, gdzie zakupiliśmy opakowanie męskiego dezodorantu. Wyszliśmy z targu i podczas gdy ja udawałem, że idę sobie spacerkiem chodnikiem, Małgosia dyskretnie opryskiwała mnie dezodorantem.

Pozostawała jeszcze kwestia prezentu dla mojej mamy. Małgosia zasugerowała, że moglibyśmy kupić chińskie wino lub nalewkę w ozdobnej butelce - coś takiego widzieliśmy w jednym ze sklepów w Cameron Highlands. Ruszyliśmy zatem na poszukiwania wąskimi uliczkami dzielnicy chińskiej. Niestety, nie mogliśmy znaleźć tu niczego podobnego. Tutejsze sklepy z alkoholem oferowały tylko wódki, koniaki i inne "zwykłe" trunki.

W końcu daliśmy sobie spokój, bo czas nas nieco gonił. Po drodze na stację kolejki naziemnej - wygląda na to, że Plaza Rakyat to najbardziej przydatna w całym Kuala Lumpur stacja - droga wiodła przez bazar pełen straganów z mydłem i powidłem. I dobrze się stało, bo na jednym ze stoisk wypatrzymyliśmy mangostany, na które wcześniej nigdzie się nie natknęliśmy. Kupiliśmy kilka sztuk i ruszyliśmy na stację kolejki.

Tym razem wysiedliśmy nie na najbliższej hotelu stacji Sultan Ismail, ale na stacji Bank Negara i od razu poszliśmy do domu towarowego, w którym zrobiliśmy wczoraj zakupy. Uzupełniliśmy je dzisiaj, zaopatrując się w ketmię, kwiat banana, papaję oraz dziwne owoce o kształcie papryczek. Te ostatnie były chyba dość popularne i często widzieliśmy je w sklepach i na straganach, ale nie znaleźliśmy ich w naszej książce o owocach egzotycznych.

Inny nieznany nam z nazwy owoc, który kupiliśmy tego dnia, był sporych rozmiarów zieloną kulą i miał duże, choć tępe kolce. Małgosia chciała, żebym zapytał sprzedawcę, co to jest. Ale usłyszałem tylko trochę banałów w rodzaju, że jest to smaczny lokalny owoc. Dopiero w Polsce na podstawie opisów w książce uznaliśmy, że mieliśmy do czynienia z dżakfrutem.

Zrobiliśmy także kolejne zakupy na stoisku z przyprawami, kupiliśmy także dla mojej mamy butelkę wódki ryżowej z oryginalnymi japońskimi napisami. Co prawda, to nie wyrób malajski, ale zawszeć to Azja.

Po tych wszystkich zakupach poszliśmy coś zjeść do tego samego baru co wczoraj. Na szczęscie stoisko z potrawami Chińczyków-Nyonya było tym razem czynne. Wzięliśmy sobie śmiesznie tanie tofu w charakterystycznym chińskim sosie na bazie mąki ziemniaczanej. Jedzenie było doskonałe.

Z zakupami udaliśmy się do hotelu. Po drodze oblewałem się dezodorantem i żałowałem, że nie przyszliśmy godziny wcześniej - może udałoby nam się znaleźć natrysk koło basenu.

Odebraliśmy plecaki od boya i podczas gdy Małgosia poszła do toalety, ja uciąłem sobie z nim krótką pogawędkę. Chłopak pytał, czy na pewno nie potrzebujemy taksówki, a gdy usłyszał, że Małgosia poszła do toalety, zapytał, czy przypadkiem nie chcielibyśmy wziąć prysznica. Jasne, że chcielibyśmy, zwłaszcza ja, ale czasu nie było już wiele. Z przykrością musiałem odmówić.

Małgosia wróciła, szybko zapakowaliśmy w hotelowym holu dzisiejsze zakupy do plecaków i ruszyliśmy na dworzec kolejki KOMUTER. Postanowiliśmy tym razem zignorować drogie środki transportu oferowane przez służby lotniskowe i dojechać na lotnisko komunikacją lokalną.

Na dworcu znowu mieliśmy pewien problem z biletami. Tym razem mieliśmy ze sobą sporo jednoringittowych banknotów, gdyż pomny porannych trudności starałem się gromadzić w portfelu niskie nominały. Problem polegał na tym, że musieliśmy kupić dwa bilety, z których każdy kosztował nieco ponad 5 ringittów. Automat nie rozpoznawał jednak tych bankotów i wyrzucał je z powrotem. Odkryliśmy, że by zostały poprawnie rozpoznane, musieliśmy je odpowiednio włożyć. Niestety, automat nie przyjmował także niektórych monet. Męczyliśmy się strasznie, a ponieważ na peronie stały tylko dwa automaty biletowe, za nami zdążyła ustawić się po niedługiej chwili kolejka. W końcu młody człowiek w okularach, wychodzący właśnie z pociągu, zlitował się nad nami i pomógł nam kupić bilety, choć nawet jemu zajęło to trochę czasu. Gdy podał nam wyplute przez automat tekturki, ukłoniłem mu się szczerze wdzięczny i wypowiedziałem największy komplement, jaki mi wówczas przyszedł do głowy: "You are a real master".

Najpierw pociągiem podmiejskim jadącym do Serembanu dojechaliśmy do stacji Nilai. Podróż trwała nieco ponad godzinę i była nawet dość przyjemna ze względu na możliwość dokonania ciekawych obserwacji socjologicznych. Przed nami siedziały dwie nastolatki w muzułmańskich chustach i chłopak w ich wieku. Wyglądali, jakby wracali ze szkoły, a ponieważ podróż im się chyba dłużyła, grali ze sobą w nożyce-papier, bawiąc się przy tym setnie. Trochę zabawnie wyglądało, gdy tak obserwowaliśmy, jak jedna z dziewczyn ewidentnie podrywa chłopaka: głaszcze go niby przypadkiem po ręce, kładzie mu rękę, ot tak sobie, na kolanie. Jeśli chodzi o nastolatków, chusta na głowie niczego nie zmienia.

Obok przy drzwiach stała parka Chińczyków. Ona była do bólu nowomodna. Mogliśmy sobie dokładnie pooglądać jej pępek i odsłonięty brzuch, bo miała na sobie modną kusą bluzeczkę. Wyciągała niekiedy z torby komórkę i zabawiała się nią, a rozmawiając z chłopakiem chichotała jak kompletna idiotka. Cóż, w Malezji - jak i na całym świecie - ludzie bywają bardzo różni: wracający ze szkoły muzułmanie wzbudzali moją sympatię, a z tą Chinką, gdyby była Polką, pewnie nie umiałbym znaleźć wspólnych tematów.

Gdy dojechaliśmy na miejsce, na dworze było już kompletnie ciemno. Z pociągu wysiadło na tej stacji dużo ludzi, wśród których przeważała młodzież.

W Internecie znalazłem informację, że spod stacji odjeżdża autobus na lotnisko. Ale skąd? Usiłowałem pytać ludzi czekających na przystanku, ale nikt nie wiedział. Młodzi ludzie mówili mi, że autobus stojący przed wejściem odjeżdża do kampusu uniwersyteckiego. Tłumaczyło to, dlaczego na dworcu roiło się od młodzieży, ale nadal nie wiedzieliśmy, jak się dostać na lotnisko. Kierowca autobusu stojącego przed dworcem był zajęty sprzedażą biletów i nie podobna było się z nim porozumieć. Musieliśmy zaczekać, aż skończy i wtedy dowiedzieliśmy się, że jesteśmy we właściwym miejscu.

W istocie rzeczy po dziesięciu może minutach do stojącego z tyłu autobusu wsiadł kierowca, zapalił światła i krzyknął: "Airport". Załadowaliśmy się do środka, chwilę po nas wsiadły jeszcze dwie czy trzy osoby, jednak autobus był niemal pusty. Jazda trwała dość długo, głównie jechaliśmy po spowitych w ciemnościach odludziach, w końcu jednak po mniej więcej dwóch godzinach od wyjścia z hotelu w Kuala Lumpur stanęliśmy przed dobrze nam znanym dworcem lotniczym KLIA. Przejazd przy wykorztystaniu komunikacji publicznej okazał się nieco dłuższy niż przejazd autobusem ekspresowym, którym dojechaliśmy z lotniska do Kuala Lumpur po przylocie do Malezji, ale kosztował nas dużo mniej, bo zapłaciliśmy w sumie za autobus i pociąg po 7 czy 8 ringittów. Inna rzecz, że niekiedy te pół godziny czy 40 minut różnicy w czasie może być istotne.

Szkoda nam było opuszczać Malezję, ale nie mogliśmy przecież tu zostać, chociaż - trzeba uczciwie przyznać - gdyby było to możliwie, to pewnie nie wrócilibyśmy do Polski. W Malezji nie ma okropnej zimy i nawet w styczniu można kąpać się w ciepłym morzu i wygrzewać się na plażach. Jest tu dość tanio, egzotyczne jedzenie, które tak lubimy, jest prawie za darmo, a ludzie są sympatyczni i mili.

Niestety, konieczność zmuszała nas do powrotu i nie chodziło bynajmniej o dopłatę w przypadku zmiany daty odlotu. Nasz urlop dobiegał końca.

Na parterze dworca lotniczego poszliśmy przebrać się w nasze ciepłe zimowe ubrania. Przy okazji umyliśmy się przed podróżą. Małgosia miała oczywiście mniejszy problem niż ja. Ja musiałem obnażyć się do pasa i umyć przy umywalce, co nie jest specjalnie wygodne, ani nawet możliwe, chyba że ktoś nie dba o to, że przy okazji zachlapie całą łazienkę i swoje ubranie. Zrobiłem, co mogłem, ale i tak nie czułem się do końca świeżo.

Potem wjechaliśmy windą do sali odlotów, która mieści się kilka pięter nad poziomem ziemi. Szybko znaleźliśmy okienko odpraw i po odstaniu 10 minut nadaliśmy bagaże i odebraliśmy karty pokładowe. W holu dworca wypłaciłem jeszcze 100 ringittów, gdyż w Internecie znalazłem informację, że przy wyjeżdzie z Malezji należy zapłacić kilkudziesięcioringittowy podatek. Informacja ta okazała się kompletnie nieprawdziwa i po przejściu przez kontrolę paszportową znaleźliśmy się w strefie bezcłowej ze sporą ilością zbędnych ringittów. Cóż, dzięki temu nadmiarowi pieniędzy Małgosia ma dzisiaj butelkę ulubionych perfum.

Przycupnęliśmy gdzieś w poczekalni, ale ponieważ minęło już trochę czasu od ostatniego posiłku, zaczęliśmy odczuwać głód. A w kieszeni miałem ciągle nieco ponad 12 ringittów. Przepuściliśmy je na hamburgery w Burger Kingu - bardzo niezdrowe, ale sycące jedzenie. Dobrze się może stało, że sobie podjedliśmy, bo samolot spóźnił się o godzinę i dopiero o 1 w nocy odlecieliśmy do Amsterdamu.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 Następna strona