Obudziliśmy się wcześnie rano i po umyciu się załatwiliśmy sprawy z praniem. Zadzwoniłem i już po chwili do pokoju przyszła pani, której wyręczyłem przygotowany wczoraj worek. Głupio mi było tak bez komentarza dać jej te nasze nieziemsko usmarowane gliną ciuchy, zatem powiedziałem, że spodnie są nadzwyczaj brudne wskutek trekkingu w deszczu i bardzo proszę o ich staranne dopranie. Pani przyjęła ze zrozumieniem to życzenie. Cóż, pozostało mi mieć nadzieję, że kobiety w pralni nie załamią się, gdy zobaczą, z czym przyjdzie im się borykać.
Zeszliśmy na śniadanie. Obfitość dań do wyboru, jaką zobaczyliśmy w restauracji, była zadziwiające. Mogliśmy wybierać spośród wielu potraw orientalnej i europejskiej kuchni, rozlicznych ciast i deserów. W koszach leżały do wyboru różne owoce. Mogliśmy zaspokoić swoje pragnienie kilkoma rodzajami napojów.
Nasze największe zainteresowanie wzbudził gotowany maniok. Nigdy dotąd nie mieliśmy okazji próbować manioku, wzięliśmy więc sobie na talerze solidne porcje. Maniok - niestety - sprawił nam zawód. Smakował trochę jak włókniste, niedogotowane ziemniaki - z pewną nutą słodyczy. Naprawdę nic szczególnego. Pozostałe potrawy natomiast były świetne. Małgosi szczególnie zasmakował jeden z tutejszych deserów.
Po zjedzeniu śniadania pojechaliśmy kolejką naziemną na stację Masjid Jamek. Tam przesiedliśmy się na podziemne metro i dojechaliśmy nim do stacji Kuala Lumpur City Centre, która - zgodnie z naszym planem miasta - miała mieścić się tuż obok Petronas Tower, najwyższych budynków na świecie. Po wyjściu z wagonu ruszyliśmy podziemnymi korytarzami w kierunku, w którym - jak się nam zdawało - szło najwięcej ludzi. Po pewnym czasie tunel rozszerzał się i przechodził w obszerny hol - było to wnętrze jakiegoś domu towarowego. Pora była dość wczesna - nie minęła nawet dziewiąta, toteż wystawy większości sklepów zasłonięte były jeszcze roletami. Kilka jednak otwarło już swoje podwoje, dokonała nas przechodzili zaś ludzie o wyglądzie urzędników. Najwyraźniej przez dom towarowy przechodziło się do jakichś biur.
Nie mieliśmy ochoty zwiedzać domu towarowego - szukaliśmy wejścia do Petrona Tower. By zorientować się w sytuacji wyszliśmy na zewnątrz budynku. I dopiero wtedy zorientowaliśmy się, że właśnie byliśmy wewnątrz Petronas Tower - modernistyczne wieże, które dotąd widzieliśmy z daleka, wznosiły się prosto nad nami. Okazało się, że stacja kolejki mieści się prawie pod samymi wieżami, których kilka dolnych pięter zostało przekształconych w dom towarowy.
Wróciliśmy zatem do środka, by poszukać wejścia dla turystów. Dopiero wtedy zwróciliśmy uwagę, że byle kto nie może wejść po schodach prowadzących na wyższe piętra. Schody były zagrodzone bramkami - takimi jak przy wejściu do metra. Urzędnicy, którzy falami wychodzili z holu domu towarowego, musieli korzystać ze specjalnych kart magnetycznych, by przejść przez te bramki.
Niedaleko od wejścia znaleźliśmy recepcję, skąd skierowano nas na niższy poziom - tu znajdowało się wejście dla gości. Za wejście - inaczej niż w przypadku manory - nie musieliśmy nic płacić. W sumie nie jest to takie dziwne, jako że właściciel budynku - firma Petronas - to wielki i bogaty koncern petrochemiczny. Stacje benzynowe tej firmy widzieliśmy wszędzie w całej Malezji. Można rzec, że to taki ich Orlen. Te pieniądze, które mogliby zarobić na turystach, stanowiłyby i tak promil ich dochodów, zatem zapewne postanowili udostępnić możliwość zwiedzenia wież w ramach działalności promocyjnej.
Przy wejściu otrzymaliśmy pomarańczowe identyfikatory i wraz z innymi posiadaczami kartoników o takim samym kolorze usiedliśmy przed salą, w której inna grupa oglądała projekcję filmu dokumentalnego poświęconego Petronas Tower.
System oprowadzania gości przyjęto tu taki, że turyści otrzymywali przy wejściu kartoniki w różnych kolorach. Gdy ludzie, którzy przyszli wcześniej i mieli kartoniki w innym kolorze, wjeżdżali na górę, ci, którzy przyszli później, mogli obejrzeć w sali kinowej film o budowli - całkiem zresztą interesujący. Co pewien czas przez głośniki wzywano osoby z kartonikami określonego koloru do windy. Wówczas należało wyjść z sali projekcyjnej i po prześwietleniu podręcznego bagażu przy pomocy takich samych urządzeń jak te, które stosuje się na lotniskach, można było przejść do windy.
Gdy nadeszła nasza kolej, wjechaliśmy windą na mostek łączący dwie wieże Petronas Tower. Mostek znajduje się mniej więcej w 1/3 wysokości wież. Widok z niego nie dorównuje widokom z manory, ale i tak jest całkiem ładny. No i zawsze można powiedzieć, że się było w najwyższym budynku na świecie.

Każda grupa może spędzić na mostku maksymalnie 15 minut. My wykorzystaliśmy ten czas na spacer w tą i z powrotem, a także na zrobienie sobie pamiątkowego zdjęcia. Muszę przyznać, że o ile w manorze czułem się dość komfortowo, to tutaj trochę doskwierał mi lęk wysokości. Może nie byłem na tyle wysoko, by wyłączyły się mechanizmy ostrzegające przed skutkami upadku? A może zadziałała świadomość, że jestem na mostku, pod którym nie ma już kompletnie nic? Jego konstrukcja nie sprawiała wrażenia szczególnie solidnej, mimo że nasi przewodnicy zapewniali nas, że budynek jest wykonany przy wykorzystaniu kosmicznych technologii, a mostek może utrzymać ciężar kilkudziesięciu ton.
Po zjechaniu na dół mogliśmy jeszcze przez chwilę pobawić się układankami i grami logicznymi. Sympatyczni pracownicy firmy Petronas udzielali nam przy tym wskazówek i pomagali rozwiązywać niektóre bardziej złożone zadania.
Opuszczając Petronas Tower, zrobiliśmy drobne zakupy w drogerii mieszczącej się w domu towarowym wewnątrz wieżowca i wróciliśmy metrem na stację Masjid Jamek. Znowu przesiedliśmy się na naziemną kolejkę i dojechaliśmy nią do stacji Plaza Rakyat obok dworca autobusowego Puduraya.
Już pierwszego dnia naszego pobytu w Malezji zauważyłem, że przystanek autobusu do Kuala Selangor znajduje się na ostatnim peronie. Na wszelki wypadek zapytałem pracownika dworca, czy się nie mylę, ale miałem rację.
Nie musieliśmy długo czekać na autobus. Wyglądał nawet przyzwoicie - bardziej jak nieco starszy wiekiem autobus międzymiastowy niż jak autobus podmiejski. Cena przejazdu do Kuala Selangor wynosiła 9,40. Dałem kierowcy banknot dziesięcioringittowy, ale ten nie miał jak widać. W końcu powiedział, żebyśmy usiedli, a resztę dostaniemy później.
Siedliśmy zatem na fotelach i zaczęliśmy zmagać się z intensywnym nawiewem. Usmarowaliśmy się przy tym okropnie. Autobus nie wyglądał najgorzej, ale nie myto go chyba od dawna.
Ruszyliśmy w drogę. Okazało się, że podróż będzie długa. Choć do przejechania mieliśmy ledwie kilkadziesiąt kilometrów, autobus wlókł się potwornie. Nie tylko ze względu na korki, ale także z powodu bardzo częstych przystanków. Małgosia usnęła na moim ramieniu, a ja leniwie przyglądałem się, jak metropolia ustępuje bardzo wolno podmiejskim zabudowaniom. Dopiero obserwując miasto przez szyby autobusu, uświadomiłem sobie, jak ogromną aglomeracją jest Kuala Lumpur. Choć bowiem minęliśmy już administracyjne granice miasta, po lewej i po prawej stronie drogi ciągnęly się szeregi mniejszych i większych domów. Minęła może z godzina, nim zabudowania się skończyły i wjechaliśmy między zagajniki palm.
Droga do Kuala Selangor zajęła nam 2 godziny. W końcu szeroką drogą wzdłuż rzeki dojechaliśmy do czegoś, co wyglądało jak centrum miejscowości. Wokół były domy, po prawej stronie widzieliśmy most - za mostem znajdowała się dalsza część miasta. Zastanawialiśmy się, czy nie powinniśmy wysiąść, ale w przewodniku wyraźnie pisało, że wejście do Parku Natury znajduje się w pobliżu ostatniego przystanku autobusu. Dlatego pojechaliśmy dalej. Ale autobus zamiast jechać albo gdzieś dalej obok wzgórza, przy którym stały domy, albo przez most na drugą stronę rzeki bezczelnie zawrócił, kierując się w stronę, z której przyjechaliśmy. Skonsternowani zaczęliśmy pytać ludzi o "The Nature Park", ale wyglądało na to, że nie rozumieli, o co nam chodzi. Niestety, nie miałem nigdzie zapisanej nazwy parku w języku malajskim, zacząłem zatem mówić o dzikich zwierzętach, ptakach. Dwie dziewczynki w wieku szkolnym, które siedziały niedaleko od nas, chyba zaczęły pojmować, o co się pytamy, bo powiedziały, że powinniśmy wysiąść i zawrócić. Nacisnęliśmy przycisk dzwonka, ale autobus przejechaliśmy jeszcze z 200 metrów, nim zjechał gdzieś w bok i przystanął. Zobaczyliśmy wtedy, że znaleźliśmy się obok wjazdu na dworzec autobusowy. Wychodząc z autobusu, zapytałem kierowcę o moją resztę. Kierowca odpowiedział, że wrzucił utarg do blaszanej skarbonki przymocowanej do kokpitu. Te 60 senów, które miał mi wydać, to żadne pieniądze, ale i tak mnie to zirytowało. W końcu gość wiedział, że ma mi wydać, więc czemu nie odłożył dla mnie kilku drobniaków?
Zaczęliśmy wracać w kierunku wzgórza wznoszącego się nad miastem wzdłuż drogi, którą przyjechaliśmy. Po jej drugiej stronie ciągnął się nadrzeczny bulwar, my zaś podążaliśmy poboczem. Po kilkuset metrach zobaczyliśmy drogowskaz z napisem "Nature Park". Kierując się znakami, zagłębiliśmy się w dzielnicę willową, zamieszkałą chyba głównie przez Chińczyków - przez otwarte drzwi domów widzieliśmy bowiem chińskie ołtarzyki, a przed wieloma willami stały lampiony z chińskimi napisami.
Po kolejnych kilkuset metrach dotarliśmy do bram parku, które znajdowały się pod stokiem wzgórza Tuż przed nami pod bramę podjechała taksówka, z której wysiadła para turystów. Wyglądali na nieco zblazowanych amerykańskich hippisów: młody wysoki człowiek z długimi włosami i sporo od niego niższa dziewczyna - oboje z plecakami. Wkroczyliśmy za nimi na teren parku i razem weszliśmy do baraku, w którym - zgodnie z oznaczeniami - miała mieścić się kasa.
Wewnątrz w istocie rzeczy znajdowało się biuro i gabloty z książkami i albumami. Wydawnictwa te były chyba przeznaczone na sprzedaż. Na nasz widok z krzesła podniosła się wysoka, młoda Malajka w okularach i grzecznie zapytała, w czym nam może pomóc. Pod ścianą zaś siedział jakiś starszy człowiek.
Najpierw odezwał się młody człowiek. Zapytał kobietę o możliwość noclegu. Kobieta pokręciła przecząco głową i poinformowała go, że nocleg nie jest możliwy, gdyż domki noclegowe są aktualnie w remoncie. Młody człowiek sprawiał wrażenie mocno rozczarowanego, gdyż zaczął dość okropnie kląć pod nosem. Cóż, jego wina - w obu przewodnikach, które mieliśmy, wyraźnie zaznaczono, że nocleg jest możliwy po uprzedniej telefonicznej rezerwacji. Prawdę mówiąc, też rozważaliśmy możliwość przenocowania w tym miejscu. Nieszczęsny nocleg w Alor Star nieco ochłodził nasze zapędy do nocowania w miejscach bez kilku gwiazdek, zaś konieczność wyprania spodni Małgosi ostatecznie zweryfikowała nasze pierwotne plany. Może i dobrze się stało, chociaż myślę, że pewnie bym zadzwonił przed przyjazdem.
Amerykanie zwinęli się jak niepyszni, a miła Malajka dała nam razem z biletami również kserokopię mapy parku, uprzedzając nas równocześnie, że pewna część parku nie jest obecnie dostępna do zwiedzania. Uzbrojeni w mapę przeszliśmy obok kilku dość obskurnych budek. Jeśli były to domki noclegowe, to trudno się dziwić, że tutejsza dyrekcja postanowiła w końcu je wyremontować. Gdzieś za nimi stały urządzenia budowlane - panował tam ogólny nieład typowy dla placów budowy.
Skierowaliśmy się ścieżką najpierw w kierunku, gdzie na mapie parku były narysowane małpy. Nie uszliśmy daleko, gdy w koronach drzew rzeczywiście zobaczyliśmy hasające małpki. Akurat mijaliśmy wtedy kierujących się do wyjścia japońskich turystów, którzy grzecznie życzyli nam miłych obserwacji. Sami cali byli obładowani aparatami fotograficznymi, nieśli statywy i w swoich wędkarsko-myśliwskich strojach wyglądali nad podziw profesjonalnie. Na widok małpek zaczęli rozstawiać swoje statywy. Małpki jednak skakały w koronach drzew, dość wysoko nad nami. Trzeba by mieć chyba dobry teleobiektyw, by uchwycić te ich harce. Japończycy pewnie mieli odpowiedni sprzęt - my nie, zatem ruszyliśmy dalej.
Las, przez który szliśmy, mimo że nie byliśmy w prawdziwej dżungli, lecz w sumie w dość niewielkim rezerwacie, wśród przekształconego przez człowieka środowiska naturalnego, wyglądał momentami bardziej dziko niż las w Cameron Highlands. W każdym bądź razie bardziej przypominał to, co Europejczyk wyobraża sobie, gdy myśli o tropikalnej dżungli.
Gdy las się skończył, stanęliśmy nad mostkiem przerzuconym nad kanałem niewątpliwie sztucznego pochodzenia. Po drugiej stronie rosły dość wysokie krzewy, a między nimi a kanałem biegła dróżka. Przeszliśmy przez mostek i weszliśmy w głąb krzaków. Panował tam niemiłosierny hałas. Gdzieś przed nami pracowała betoniarka. Obok nas zaś znajdowała się niezbyt wysoka drewniana wieża obserwacyjna. Weszliśmy na nią, ale widok nie był specjalnie ciekawy. Najbardziej interesującą rzeczą, jaką mogliśmy stąd dojrzeć, były nagie torsy kilku robotników uwijających się przy ceglanej konstrukcji niewiadomego zastosowania.
Zawróciliśmy i gdy stanęliśmy znowu nad mostkiem, skręciliśmy w lewo. Życie tu tętniło. Mimo że ciszę zakłócała betoniarka i tak słychać było ćwierkania ptaków, szum ptasich skrzydeł mieszał się z jakimiś trudnymi do zidentyfikowania biologicznymi odgłosami, a w powietrzu unosiły się barwne motyle, nieco podobne do tych, które widzieliśmy w Cameron Highlands. Źródło jednego z dźwięków udało nam się po pewnym czasie odnaleźć. Gdy spojrzeliśmy w krzaki dojrzeliśmy tam przycupniętego na gałęzi gryzonia, nieco podobnego do wiewiórek z amerykańskich kreskówek, który chrupał trzymanego w łapkach orzeszka. Cudowne jest obserwowanie przyrody, gdy wystarczy spojrzeć w krzaki, by odkryć, że czai się tam zwierz.
Po kilkudziesięciu kolejnych metrach znowu usłyszeliśmy dźwięki wydobywające się z krzaków - były bardzo głośne. Gdy zajrzeliśmy między gałęzie, okazało się, że to kolejne stado małp - małpy skrywały się w krzakach, bliżej jednak od nas niż przy wejściu do parku.
Poszliśmy dalej, obserwując mieszkańców przestworzy. Podczas gdy mniejsze ptaki od czasu do czasu przelatywały nad kanałem, gdzieś po naszej lewej stronie mogliśmy niekiedy dojrzeć w górze wielkie ptaki - chyba czaple - zataczające kręgi na niebie.
W pewnym momencie krzaki po lewej stronie ustąpiły miejsca jezioru. Niedaleko od nas po wodzie płynął duży kształt. Pomyśleliśmy, że jest to pewnie wydra i szybko podeszliśmy kilkadziesiąt metrów do wysuniętego nieco w głąb jeziora cypla, na którym znajdowała się zadaszona konstrukcja, stanowiąca schronienie dla gości parku. Gdy wielki zwierz wynurzył się z jeziora, zrozumieliśmy, że nie jest to żadna wydra, ale ogromny jaszczur, przypominający nieco znane nam z filmów przyrodniczych warany. Niestety, niedługo syciliśmy swoje oczy jego wyglądem, gdyż waran skrył się w krzakach.
Po drugiej stronie drogi zaczął się las mangrowy. Liściaste drzewa zanurzone były korzeniami w błotnistym gruncie. Tu i ówdzie wykopane były w nim norki. Wiedzieliśmy już, co to znaczy. I rzeczywiście: nie myliliśmy się. Gdy bliżej przyjrzeliśmy się jednej z kałuż, dojrzeliśmy że w wodzie i na brzegu uwija się mnóstwo krabów. Wyglądały one jednak inaczej niż te, które widzieliśmy na Langkawi - tamte były szare lub nawet czarne, te zaś miały pancerzyki ozdobione niebieskimi plamami. W kałuży pływały też dziwne stworzenia, ale trudno nam było odgadnąć, czy są to kijanki, czy też inne stwory.
Ruszyliśmy dalej drogą. Po pewnym czasie dojrzeliśmy w stawie po lewej stronie kolejnego warana. Był nieco mniejszy niż jego poprzednik, lecz podobnie jak on skrył się on po chwili w krzakach.
Kilka dużych ptaków, których podniebne loty mieliśmy okazję obserwować wcześniej, stało na długich nogach w wodzie - były jednak nieco od nas oddalone. Szkoda, że w tym momencie nie mieliśmy ze sobą lornetki.
Po prawej stronie drogi ciągnął się las mangrowy. W końcu doszliśmy do miejsca, gdzie drzewa były na szerokości kilkunastu metrów wycięte. Po jednej stronie widać było zrujnowane szczątki starego drewnianego pomostu. Po drugiej zaś ochlapane cementem deski wiodły na nowy, niedokończony betonowy pomost, który prowadził gdzieś daleko w głąb lasu. Nie byliśmy w stanie określić dokąd, gdyż pomost był wygięty w łuk, którego koniec przesłaniały drzewa. Słyszeliśmy jednak donośny hałas jakiejś pracującej maszyny - pewnie betoniarki.
Weszliśmy po deskach na pomost i zaczęliśmy iść po nim, przyglądając się uważnie błotnistemu gruntowi po jego obu stronach. Wszystko tam się ruszało. Na nasz widok, kraby uciekały do swoich norek, a zwierzęta, o których myśleliśmy, że są kijankami, chowały się gdzieś w głębi kałuż. Jeśli chodzi o "kijanki", to niektóre były naprawdę wielkie. Ich głowy wystające znad powierzchni wody, przypominały głowy węgorzy. Dlatego doszedłem do wniosku, że nie są to chyba jednak prawdziwe kijanki, ale raczej traszki.
Gdy weszliśmy dalej na pomost. prócz niebieskich krabów zaczęły pojawiać się także szare kraby, przypominające nieco te, które spotykaliśmy na Langkawi, a także kraby z pomarańczowymi plamkami na pancerzach. Prócz zwykłych krabich norek, widzieliśmy także dużo sterczących z błota kominów o wysokości kilkunastu centymetrów. Domyślaliśmy się, że te kominy to także wejścia do norek jakiegoś gatunku krabów.
Niestety, dokoła pałętało się sporo śmieci - zapewne były to pozostałości po robotnikach, które zostaną uporządkowane, gdy wreszcie zakończą się prace budowlane. Hałas stawał się coraz głośniejszy i w końcu zawróciliśmy, nie wiedząc, jak zareagują robotnicy na widok Europejczyków plątających się po placu budowy.
Po zejściu z pomostu skręciliśmy w prawo i dalej podążaliśmy drogą wzdłuż lasu namorzynowego. W końcu jednak droga skończyła się i chcąc nie chcąc, musieliśmy zawracać. Z miejsca, w którym znajdował się pomost, odchodziła droga zmierzająca z powrotem w kierunku wyjścia z parku. Poszliśmy nią wzdłuż kolejnego sztucznego kanału. Gdy chodziliśmy po pomoście i gdy szliśmy drogą wzdłuż namorzyn, nad jezioro musiały przylecieć kolejne czaple - teraz z tuzin stało na swoich długich nogach w wodzie. Koło nas zaś wynurzał się znad tafli jeziora łeb wyjątkowo dużej "traszki". Przez dłuższą chwilę obserwowaliśmy jej ruchy. Raz wyszła nawet na niewielką łachę piasku, którą przemierzyła dziwnie niezdarnymi nogami.
Ruszyliśmy dalej. W pewnym momencie zauważyliśmy dwa niewielkie drewniane mostki, sprawiające wrażenie dość zrujnowanych, po których można było przejść na drugą stronę kanału. Przez pierwszy z nich właśnie ktoś przechodził - nie był to jednak człowiek, lecz kolejny jaszczur, mniejszy niż dwa poprzednie, teraz jednak mogliśmy go podziwiać w pełnej krasie i z bliskiej odległości.
Był ładny, ale - podobnie jak jego koledzy, których widzieliśmy wcześniej - nie lubił chyba publiki, bo zbiegł z mostku i zaszył się w gęstych trawach nad brzegiem kanału. Przeszliśmy przez mostek, ale nigdzie nie mogliśmy dojrzeć jaszczura. Zaczęliśmy wchodzić w las po tej stronie kanału, ale ścieżka sprawiała wrażenie kompletnie nieuczęszczanej. Nie chcieliśmy nadziać się na tutejsze kleszcze, ani wejść w trzęsawisko, więc zawróciliśmy. Tym bardziej, że wydawało mi się, że dziewczyna w kasie, mówiąc o zamkniętej dla zwiedzających części parku, wskazała na mapie te mniej więcej okolice.
Idąc wzdłuż kanału i podziwiając harce kolejnego stada małp po jego drugiej stronie, doszliśmy do betonowego mostka, przez który przeszliśmy zaraz po wejściu do parku. Zaczęliśmy wracać do wyjścia.
Było już po trzeciej i chyba o tej porze praca na budowie się kończyła, bo betoniarka została wyłączona, a grupa robotników szła kilkadziesiąt metrów za nami, wydając głośne okrzyki. Najwyraźniej robotnicy usiłowali naśladować małpy, co - trzeba przyznać - nawet im wychodziło. W tym miejscu te hałasy wydawały się jednak czymś bardzo nie na miejscu. Nawet w zwykłym lesie nie powinno się krzyczeć, a ten las był wyjątkowy.
Doszliśmy do wejścia i - czując pewien niedosyt wiedzy - zaczęliśmy przeglądać tablice z rysunkami i fotografiami zawieszone na baraku, w którym mieściła się kasa. Warto było to zrobić, bo znajdowały się tam zdjęcia i opisy różnych stworzeń występujących w parku. Między innymi dowiedzieliśmy się, że widziane przez nas stworzenia, które okrteślaliśmy jako "traszko-kijanki", to w rzeczywistości ryby dwudyszne. Gdyby nie tablice, nie wiedzielibyśmy, jakie zwierzęta udało nam się zaobserwować.
Gdy przeszliśmy przez bramę do parku, zauważyliśmy stado małpek harcujących wokół znajdującego się w pobliżu śmietnika. Część siedziała na drzewach i wcinała liście, część zaś szukała smakołyków w kuble na śmieci. Wszystko to wyglądało dość pociesznie. Dłuższą chwilę spędziliśmy, obserwując naszych młodszych braci, którzy - jak się okazało - byli wyjątkowo mało płochliwi. Nie wiemy, jaki był to gatunek małp, ale zwierzęta były niewielkie, przypominały hodowane niegdyś przez kataryniarzy kapucynki.
Przybywając do Kuala Selangor zastanawiałem się, czy nie skorzystać z drugiej atrakcji, z której znane są tutejsze okolice - otóż nad rzeką przepływającą przez miasto zagnieździły się zupełnie niezwykłe świetliki, które odznaczają się pewną niezwykłą cechą. W przeciwieństwie bowiem do spotykanych u nas robaczków świętojańskich potrafią one mrugać swoimi światełkami w sposób zsynchronizowany. Po zastanowieniu doszliśmy jednak do wniosku, że nie będziemy czekali do zmroku i wrócimy do Kuala Lumpur. Chcieliśmy zrobić jeszcze zakupy przed powrotem do Polski, a nasz samolot, choć zżyliśmy się z Malezją i najchętniej pozostalibyśmy w tym pięknym kraju na zawsze, odlatywał jutro wieczorem. Poza tym trzeba pozostawić sobie parę ciekawych miejsc do oglądania na wypadek kolejnej wizyty w Malezji.
Wróciliśmy na dworzec autobusowy drogą, którą przyszliśmy. Po drodze trochę zgłodnieliśmy, więc spróbowaliśmy posilić się w chińskiej restauracji obok dworca, ale gdy weszliśmy do środka, podszedł do nas chłopiec, który wyjaśnił nam, że lokal jest już zamknięty. Prawdę mówiąc, już przyzwyczailiśmy się do tego, że lokale gastronomiczne są otwierane i zamykane w Malezji o bardzo różnych porach. Niektóre restauracje są czynne tylko w godzinach pracy urzędów, inne zaś specjalizują się w obsłudze gości przychodzących po południu i wieczorem. Wiele to rodzinne biznesy, w których nie zatrudnia się obcych - tak więc liczba godzin pracy takiego lokalu jest pochodną wielkości rodziny. Ponieważ niedaleko od dworca mijaliśmy poważnie wyglądający urząd, można śmiało podejrzewać, że ta akurat restauracja była nastawiona na urywających się na lunch pracowników biur.
Musieliśmy się zadowolić zatem ciastkami, które kupiliśmy w pobliskiej cukierni.
Autobus okazał się starym zdezelowanym wrakiem z naturalną wentylacją - podczas jazdy wszystkie okna były otwarte, a nam siedzącym na samym końcu urywało podczas jazdy głowy. W pewnym momencie zaczęło padać - i dobrze się stało, bo ludzie pozamykali okna i podróż stała się znacznie bardziej komfortowa.
Gdy wjechaliśmy do Kuala Lumpur i zatrzymaliśmy się obok stacji naziemnej kolejki, z autobusu wysiadło wielu pasażerów. Niestety, wkrótce dowiedzieliśmy się, z czego wynikał ten exodus. Po prostu przejazd przez miasto o tej porze dnia okazał się kompletną katastrofą. Gdy minęliśmy jeden korek, natychmiast utykaliśmy w drugim. I gdy w końcu dojechaliśmy na dworzec Puduraya, zaczęło zmierzchać. Rzeczywiście lepiej było wysiąść i skorzystać z doskonałej komunikacji miejskiej Kuala Lumpur.
Tym razem wychodząc z hotelu, wzięliśmy ze sobą kwit na bagaż i mogliśmy z przechowali na dworcu odebrać worek z naszymi zimowymi ciuchami. Przyjemność ta kosztowała nas coś około 30 ringittów. Z workiem na plecach pojechaliśmy kolejką do naszego hotelu.
Tym razem, by wjechać na nasze 10 piętro, nie skorzystaliśmy ze zwykłej windy, ale z oszklonej windy zewnętrznej. Widoki nie były jednak nadzwyczajne, jako że pod nami była tylko ulica, a po jej drugiej stronie stał wysoki wieżowiec.
Niestety, wejście do pokoju okazało się niemożliwe. Elektroniczny klucz nie działał. Musiałem zejść na dół na recepcję. Tam recepcjonista sprawdził coś w komputerze, włożył mój klucz do specjalnego urządzenia i po chwili oddał mi go, mówiąc, że teraz szystko powinno być już w porządku. I rzeczywiście - było.
Otworzyliśmy drzwi i na szafce zaraz za nimi znaleźliśmy zapakowane w folie nasze wyprane i pachnące ubrania. Paniom z pralni należą się słowa najwyższego uznania, bo nawet moje dżinsy, które wyglądały, jakbym uprawniał w nich walki w błocie, były nieskazitelnie czyste. A bluzka Małgosi została potraktowana jak koszula - była wyprasowana "w kancik".
Na załączonym kwicie ze spisem ubrań znalazłem adnotację pokojówki, która odebrała ode mnie rano rzeczy do prania: "spodnie są - jak poinformował nas gość - bardzo brudne, prosimy dokładnie doprać plamy". Pralnia wywiązała się ze swojego zadania doskonale.
W hotelu zabawiliśmy tylko chwilę - długa podróż przez korki Kuala Lumpur nadwątliła nasze siły i pilnie potrzebowaliśmy jedzenia, by się nieco wzmocnić. Przy okazji chcieliśmy zrobić trochę zakupów, a za oknem panowały już ciemności. Było w pół do ósmej.
Ruszyliśmy ulicą, przy której stał nasz hotel, w kierunku centrum. Nie uszliśmy daleko, gdy po lewej stronie zobaczyliśmy duży dom handlowy.Znajdował się on na wysokości stacji kolejki naziemnej Bank Negara. Początkowo nie wiedzieliśmy nawet, jak jest wielki, gdyż za witrynami widać było tylko znajdującą się na parterze cześć spożywczą. W pełni mogliśmy ocenić rozmiary sklepu, gdy zaczęliśmy z piętra na piętro wjeżdżać po ruchomych schodach. A pięter było chyba z siedem.
Zwiedzanie zaczęliśmy jednak od najniższego poziomu z artykułami spożywczymi. W każdym kraju, w którym jesteśmy, zwracamy uwagę na odmienność upodobań kulinarnych, wyrażającą się w różnicach w asortymencie towarów wyłożonych na sklepowych półkach. W przypadku Malezji tę różnicę najsilniej odczuwa się chyba na stoisku warzywnym. Na półkach leżą stosy zielonych pędów i łodyg nieznanych z polskich sklepów. Trudno nadać im nazwy, cóż dopiero domyśleć się, jakie jest ich gastronomiczne zastosowanie.
Kupiliśmy tam to, co chcieliśmy zabrać ze sobą do Polski i co mogliśmy kupić dzisiaj bez obawy, że zwiędnie. Były to korzenie młodego jamu oraz słodkie ziemniaki, które z rzadka można kupić i w Polsce. Zakup ketmii, zwanej także okrą, postanowiliśmy odłożyć na jutro. Obawialiśmy, że do czasu powrotu do kraju może nam zwiędnąć. Na stoisku z owocami wybraliśmy natomiast kilka dorodnych owoców nashi i gujawy. Miał to być nasz dzisiejszy deser.
Następnym odwiedzonym przez nas działem był dział przypraw. Asortyment był bardzo ciekawy i zupełnie niespotykany. Uzupełniliśmy swoje zakupy kilkoma paczkami egzotycznych przypraw oraz sporym zapasem mleka i śmietanki kokosowej. Te ostatnie artykuły można również zdobyć w Polsce, jednak ich cena jest wręcz odstręczająca.
Nabyliśmy również niemałą kolekcję deserów w proszku. To także taki nasz osobliwy zwyczaj z podróży po różnych krajach. Dzięki niemu możemy przypominać sobie różne niespotykane smaki jeszcze wiele miesięcy po powrocie z wyprawy.
Za kasami znaleźliśmy miejscową jadłodajnię. Można było wybierać między specjałami kuchni malajskiej, hinduskiej, tajskiej i koreańskiej. Dział, w którym można było spróbować dań Chińczyków-Nyonya (czyli tych, którzy osiedli na Półwyspie Malajskim wiele wieków temu - w przeciwieństwie do nowej fali imigrantów), był niestety właśnie zamykany. Szkoda, bo Małgosia nigdy nie była entuzjastką ostrych potraw, a ostrość kuchni malajskiej zaczęła już ją męczyć.
Wybraliśmy sobie zatem potrawy z owoców morza - wszak był to piątek - z działu bodajże tajskiego, korzystając z pomocy bardzo miłych pracowników jadłodajni. Jedzenie było smaczne, ale oczywiście bardzo pieprzne. Kosztowało za to wyjątkowo tanio - jak z ulicznych budek, a przecież standard czystości był tu znacznie wyższy. Knajpka ta przypominała - jeśli idzie naturalnie o higienę, a nie o jakość potraw - zachodni fast-food.
Tuż obok jadłodajni znajdował się zresztą McDonald's. Po obiedzie zaszliśmy tam nawet na chwilę na shake'a.
Potem już tylko spacerowaliśmy po domu towarowym. Najbardziej zadziwiły nas ceny butów. Eleganckie skórzane damskie buty, których wiele miało nad podziw normalny fason (przez fason normalny rozumiem taki, który nie ma wystających do tyłu kopyt, sterczących z przodu szpiców i nie świeci się w ciemnościach) kosztowały 20 czy 30 ringittów. Męskie półbuty również miały podobnie umiarkowane ceny.
W dziale odzieżowym królowały wyroby chińskiej produkcji, co nie powinno dziwić, zważywszy na ceny i bliskość Kraju Środka. Na konfekcję męską nawet nie zachodziliśmy - moje wymiary stanowczo nie są azjatyckie.
W końcu doszliśmy do wniosku, że czas już wracać do hotelu. Gdy szliśmy sobie zmęczeni ulicą, zadzwonił na komórkę mój kierownik. Nie miał do mnie żadnej sprawy - po prostu postanowił sprawdzić, czy roaming działa. Działał, chociaż jakość była kiepska, głos zniekształcony i występowały dziwne kilkusekundowe opóźnienia - jakbym rozmawiał z Księżycem.
W hotelu spożyliśmy nasze owoce. Nashi okazały się pyszne i soczyste. Co prawda owoce te można kupić i w Polskich hipermarketach, ale różnica w smaku jest znaczna. Pewnie dlatego, że często do Polski sprowadza się owoce nie w pełni dojrzałe ze względu na możliwość uszkodzenia ich podczas transportu. Nashi z polskich supermarketów to naprawdę coś innego niż takie, które kupuje się w kraju, w którym te smaczne owoce rosną.
Gujawa natomiast w smaku przypominała trochę jabłko i była dość twarda. Co prawda, nie mamy możliwości porównania, ale podejrzewamy, że trafił nam się po prostu nie w pełni dojrzały okaz.
Po owocowym deserze udaliśmy się na w pełni zasłużony odpoczynek. Myśl, że będziemy musieli jutro wyjechać stąd do zimnej i ponurej Polski, wydawała się mi dość surrealistyczna.
Przed snem usiłowałem studiować angielskie wydanie Koranu, które wyciągnąłem z szuflady stoliczka stojącego przy łózku, ale oczy mi się solidnie kleiły, więc wkrótce dałem sobie spokój.