Kiedy obudziliśmy się rano, niebo było stalowe, a widok na wzgórza przesłaniała mgła. Sądziliśmy, że wczorajszy deszcz był zdażeniem jednorazowym, a tymczasem okazało się, że był to zwiastun załamania pogody. Było dość ciepło, ale już nie gorąco.
Na tarasie przed wejściem do hotelu zjedliśmy śniadanie. Do wyboru dano nam kilka zestawów śniadaniowych. Zdecydowaliśmy się na śniadanie amerykańskie, najobfitsze, bo składające się z jajecznicy i grzanek z marmoladą. Po raz pierwszy od dawna jedliśmy swojskie śniadanie. Kosztowała nas ta przyjemność 8 ringittów od osoby.
Zapłatę za śniadanie przyjęła ode mnie ta sama Hinduska, która wczoraj nas zameldowała. Najwyraźniej ten pensjonat był jakimś rodzinnym biznesem, w którym ta sama obsługa pracowała od rana do wieczora.
Zapytałem się przy okazji o możliwość kupienia biletów do Kuala Lumpur. Hinduska zadzwoniła dokądś, wyjęła skoroszyt zapełniony odcinkami biletów, wpisała na dwóch godzinę i numery miejsc. Jeden bilet kosztował 15 ringittów. Wyjechać mieliśmy następnego dnia o 8:30 rano.
Dzisiaj w planach mieliśmy trekking w dżungli górskiej. Rozrywka ta jest jedną z najważniejszych atrakcji Cameron Highlands. Szkoda, że załamanie pogody przyszło w takim momencie, ale zmiana planów nie wchodziła raczej w rachubę. Lepiej chodzić w deszczu po dżungli niż przesiedzieć cały dzień w hotelu i jutro o świcie wyjechać. Tym bardziej, że nasze doświadczenia obejmowały np. kilkugodzinną wędrówkę górską w ulewnym zimnym deszczu w październikowej Polsce. W porównaniu z nimi wydawało się nam, że tu nie będzie aż tak źle. Było mokro i mglisto, ale - jeszcze - nie padało.
Postanowiliśmy przejść szlakiem opisanym w polskim przewodniku "Singapur i Malezja", wydanym przez Wiedzę i Życie, zaczynając od ścieżki numer 4, wychodzącej z Tanah Rata. Szlaki turystyczne w Cameron Highlands nie przypominają tych, które znamy z Polski. Po prostu w pewnym momencie gdzieś przy drodze znajduje się drogowskaz z napisem np. "Walk 4". Drogowskaz wskazuje ścieżkę. Na otaczających ją drzewach nie ma żadnych oznaczeń. W zasadzie takie znaki są niepotrzebne, bo las nie przypomina polskiego lasu wykorzystywanego w celach gospodarczych i gęsto poprzecinanego dróżkami i leśnymi duktami. Ścieżka w zasadzie nie przecina się z innymi szlakami, a jeśli zdarza się od tej zasady wyjątek, to - co najwyżej - można natknąć się na skrzyżowanie z innym szlakiem turystycznym. W takim miejscu są ustawione drogowskazy z numerami szlaków.
Ścieżka numer 4 nieco nas zawiodła. Sądziliśmy, że czeka nas męcząca wędrówka przez dżunglę, a tymczasem dróżka wiodła przez las liściasty, którzy nie był aż tak bardzo różny od lasów, które rosną w Polsce. Oczywiście, gdyby przyjrzeć się bliżej, to zarówno poszycie, jak i same drzewa różniły się od naszych, ale na pierwszy rzut oka był to zwykły las. Sama ścieżka także przypominała chodnik, ot taka spacerowa trasa, po płaskim w zasadzie terenie.
Ludzi na niej było sporo, najpierw minęła nas duża grupa młodych turystów, później zaś małżeństwo w średnim wieku - sami Europejczycy.
Po drodze przeszliśmy obok dość ładnego wodospadu, ale trudno nam byłoby powiedzieć, czy wspinanie się na wieżę widokową miało wielki sens, skoro widoki z niej do nadzwyczajnych nie należały. Co gorsza, gdy wchodziliśmy na górkę, na której stała wieża, na dobre zaczęło lać.
Wróciliśmy na dół i doszliśmy do końca ścieżki numer 4. Akurat wtedy przestało lać. Dogoniliśmy przy okazji małżeństwo, które wcześniej minęliśmy. Skrócili sobie drogę, rezygnując z wchodzenia na wieżę widokową. Dzięki temu doszli szybciej na koniec szlaku i zamiast moknąć, siedzieli sobie wygodnie na ławeczce pod daszkiem.
Z tego miejsca musieliśmy iść kawałek asfaltową drogą do początku szlaku numer 3. W przewodniku znaleźliśmy informację, że na początku tego szlaki rosną storczyki, więc wypatrywaliśmy ich w koronach drzew, ale nic nie udało nam się zauważyć. Trzeba przyznać, że las był tu znacznie ciekawszy, bardziej dziki. Zamiast spacerowego chodnika była ścieżka wydeptana w ściółce, drzewa także były gęstsze, bardziej splątane. W pewnym momencie korony zaczynały tworzyć kolejne piętro - wysoko między gałęziami rosły jakieś pasożytnicze rośliny - może i były to storczyki. Chociaż bowiem nie widzieliśmy żadnych kwiatów, momentami w powietrzu unosił się miły zapach.
Od czasu do czasu słyszeliśmy za nami odgłosy ludzi - było to małżeństwo, które wcześniej minęliśmy. Wkrótce jednak wyprzedziliśmy ich na tyle, że mogliśmy rozkoszować się samotnością w lesie. Przez najbliższe kilka godzin nie spotkaliśmy na swojej drodze nikogo.
Początkowo ścieżka prowadziła nas po prostym terenie, później jednak zeszła w dół w jakąś dolinkę. Przeszliśmy przez potok, za potokiem zaś drogę zagradzały zwalone drzewa. Jakoś udało nam się je ominąć, schodząc nieco z dróżki.
Później rozpoczęło się bardzo ostre podejście na górę Gunung Beremban. Tutaj wyszły na jaw kolejne różnice między tutejszymi szlakami turystycznymi a tym, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce. Szlak był poprowadzony po bardzo stromym zboczu, a wydrążona w gliniastym gruncie ścieżka wiodła prosto w górę, bez żadnych trawersów. Chwilami trzeba było iść po czymś w rodzaju stopni wykopanych w glinie, przytrzymując się gałęzi. Nie to jednak było najgorsze. Rozmiękła glina powodowała, że cały czas trzeba było uważać, by się nie poślizgnąć. Dlatego - mimo że samo podejście nie było nadzwyczajnie długie, wspinaczka zabrała nam mnóstwo czasu. Nim stanęliśmy na szczycie, moje spodnie były już na nogawkach mocno ochlapane gliną. Małgosia starała się bardzo, by się nie ubrudzić, bo w przeciwieństwie do mnie nie miała spodni na zmianę. Dlatego jej ubranie poniosło mniejsze szkody niż moje.
W końcu po mniej więcej dwóch godzinach stanęliśmy na szczycie. Górne partie Gunung Beremban są dość gęsto porośnięte krzewami i zagajnikami bambusowymi, dlatego ze szczytu nie ma ładnych widoków. Ponieważ zaś znowu zaczęło lać, nie spędziliśmy na szczycie zbyt wiele czasu. Nasze ubrania były całkowicie mokre, a temperatura wyraźnie się obniżyła.
Do zejścia wybraliśmy szlak 8 wiodący do wodospadów Robinsona. W przewodniku wyczytaliśmy, że w tej okolicy można usłyszeć wołanie siamangów - południowoazjatyckiego gatunku małp. Jednak jedynymi odgłosami pochodzenia biologicznego, jakie docierały do naszych uszu, były ćwierkania cykad.
Pod koniec tej wędrówki, niedaleko od wodospadów Robinsona, dotarliśmy do niewielkiego wzgórza. Wejście na nie oznaczało konieczność wspięcia się po śliskiej glinie. Na szczęście do drzewa gdzieś w górze ktoś przywiązał linię. Gdyby nie ta pomoc, nie wiem, czy w takich warunkach nie zjechalibyśmy po mokrym gruncie na dół. Na szczycie spotkaliśmy po raz pierwszy od kilku godzin turystów. Trzy młode sportowo ubrane dziewczyny naradzały się na szczycie wzgórza. Najwyraźniej też nie spodziewały się, że kogoś spotkają. Wymieniliśmy z nimi krótkie uprzejmości, a potem pokazałem im na mapie, którą drogą szliśmy, i poinformowałem je, ile nam to czasu zajęło. W sumie weszliśmy na szlak nieco przed 10, a zbliżała się właśnie 15. Radziłem im dobrze rozplanować trasę, bo do zachodu słońca pozostały cztery godziny. Przy pożegnaniu żartobliwie prosiły nas, byśmy wezwali pomoc, jeśli nie zdążą przed zmrokiem.
Do przejścia mieliśmy tylko krótki odcinek do wodospadów Robinsona. Odcinek ten okazał się jednak wyjątkowo trudny. Nie wiadomo, w jaki sposób, zgubiliśmy szlak. Po prostu dróżka, którą schodziliśmy, zaczęła robić się coraz węższa. W końcu stała się niewielką ścieżynką, wiodącą dość stromo w dół. Wydawało nam się jednak, że możemy nią podążać, bo z dołu słyszeliśmy coraz głośniejszy szum wody. Niestety, skończyło się to tym, że kilkakrotnie przejechaliśmy się na tyłkach po błotku, a na końcu drogę zagrodziły nam zwalone drzewa. Małgosia kilka razy, by nie zjechać, musiała chwycić się pnączy. Niestety, jedno z tych pnączy okazało się porośnięte drobiny igłami. Jeszcze dwa dni później wyciągała je sobie z dłoni.
Z bólem postanowiliśmy wrócić po własnych śladach. Ze szczytu wzgórza znowu zaczęliśmy schodzić w dół, ale trzymając się lewej, a nie prawej strony ścieżki. Jakimś tajemnym sposobem ścieżka całkiem niepostrzeżenie rozwidlała się. Tym razem poszliśmy właściwą odnogą i po chwili byliśmy już przy wodospadzie. Kręciła się tam dwójka japońskich turystów. Przyglądali nam się dziwnie - rzeczywiście mieli powody, bo wyglądaliśmy strasznie - mokrzy, ochlapani błotem, ze spodniami uwalanymi gliną i ziemią. To, co nas doprowadziło do tego stanu, to ostatni fragment szlaku i błądzenie po wzgórzu.
Małgosia była załamana, bo nie miała w czym wracać do Polski. Wracając do Tanah Rata szlakiem, który przypominał spacerowy deptak, roztrząsaliśmy różne możliwości - znalezienie pralni w Kuala Lumpur, kupienie nowych spodni. W sumie nie było nam specjalnie wesoło.
Jednymi z pierwszych zabudowań, jakie minęliśmy, były budynki szkoły. Dzieci miały właśnie zajęcia sportowe na wolnym powietrzu. Najdziwniej wyglądały dziewczynki w strojach gimnastycznych, biegające wzdłuż boiska z chustkami na głowie.
W pensjonacie szybko przebraliśmy się w czyste ubrania i poszliśmy coś zjeść. Tym razem wybraliśmy restaurację Downtown położoną obok hotelu Orient, w którym stołowaliśmy się poprzedniego dnia. Jedzenie było znakomite. Dla rozgrzewki wzięliśmy również chińską herbatę, którą przyniesiono nam w gustownym czajniczku. Usługiwał nam młody, sympatyczny Chińczyk. Bardzo przypominał nam pewnego naszego znajomego z Polski. Gdyby ten kolega miał skośne oczy, wyglądałby dokładnie jak ten Chińczyk.
Noc znowu okazała się bardzo zimna. Małgosia marzła, mimo że spała częściowo ubrana i w skarpetkach na stopach. Myśl, że jutro wracamy na bardziej słoneczne malezyjskie niziny, bardzo nas radowała.