Amsteram-Atlanta, 27.01.2012

Nie skorzystaliśmy z hotelowego śniadania. Zamiast tego w hotelowym pokoju wyjedliśmy resztki zabrane z naszej lodówki. O 7:00 wyjechaliśmy z hotelu autobusem na lotnisko.

Kontrola bezpieczeństwa oraz odprawa przebiegły standardowo. Tym razem trafił nam się dość stary samolot, ale z indywidualnie sterowanym systemem rozrywki pokładowej. W ubiegłym roku, gdy wracaliśmy ze Stanów Zjednoczonych, lecieliśmy dużo gorszym samolotem, bez tego rodzaju udogodnień, co wywołało u Andrzejka spory żal. Teraz był zachwycony. Ja i Małgosia mniej. Pilot w siedzeniu Małgosi był uszkodzony i pozwalał sterować kierunkami tylko góra i dół, co w praktyce uniemożliwiało korzystanie z systemu rozrywki. W moim siedzeniu było za to uszkodzone gniazdo słuchawkowe, co skutkowało tym, że z głośniczków wydobywało się jakieś okropne wycie, gdy próbowałem włączyć film lub muzykę.

Dobrze, że dzięki czytnikowi ebooków człowiek może dziś mieć pod ręką całą bibliotekę ciekawych książek.

Stewardessy były sympatyczne, choć trochę wiekowe jak na standardy utrzymywane w innych liniach lotniczych. Jedzenie zaś zupełnie zjadliwe, choć bez rewelacji.

W Atlancie wylądowaliśmy o 13:30 miejscowego czasu. Procedura imigracyjna wyjątkowo się przeciągnęła, głównie z powodu chińskiej rodzinki, której odprawa z jakichś powodów trwała potwornie długo.

Urzędnik imigracyjny sprawiał wrażenie znudzonego lub chorego. Co ciekawe, inaczej niż podczas naszego ubiegłorocznego lotu do San Francisco, nie było żadnej szczegółowej kontroli bagaży. Przy okazji dowiedziałem się, że nasze plecaki poleciały bezpośrednio do San Jose. Dziwne. Myślałem, że w USA zawsze odbiera się bagaż po wylądowaniu, nawet w przypadku przesiadki. Tak mówiła mi także pani, która odprawiała nas w Berlinie.

Wyszliśmy do holu, Małgosia poszła z Andrzejkiem do ubikacji, a ja zadzwoniłem do motelu sieci Super 8, w którym mieliśmy zarezerwowany nocleg. Człowiek, który odebrał połączenie, ledwie mówił po angielsku. Gdy mu powiedziałem, że jestem właśnie w holu, oświadczył, że powinienem wyjść z terminalu i iść na przystanek oznaczony jako strefa 1. Małgosia jeszcze nie wróciła, gdy nagle strażnik zaczął wyganiać pasażerów z hali. Poszedłem w stronę schodów ruchomych, którymi Małgosia pojechała na wyższy poziom terminala w poszukiwaniu toalety.

Niestety, nie mogliśmy już wrócić na dół. Okazało się, że w terminalu ogłoszono alarm bombowy (jak się później okazało ktoś zostawił w holu podejrzany ładunek) i ewakuowano najniższy poziom. Udaliśmy się zatem na górny. Stał tam lotniskowy bus, którego miła pani kierowca zawiozła nas na dół. Niestety, żadnych pojazdów tam już nie było. Poprowadzono nas z powrotem na najwyższy poziom lotniska poprzez piętrowy parking. Zadzwoniłem do hotelu, ale recepcjonista był wyjątkowo mało pomocny. Stwierdził, że ich samochody nie mają zezwolenia wjeżdżać na drugi poziom terminala i żebym spróbował dostać się na postój w strefie 1. Wkrótce wszelkie samochody odjechały sprzed górnego piętra terminalu i zostaliśmy sami stojąc przed niemal pustym budynkiem.

Kompletna i idiotyczna strata czasu. Pogoda w Atlancie okazała się dość wiosenna, ale planowaliśmy spędzić nasz czas inaczej niż tkwiąc bezczynnie na lotnisku.

Po trzech godzinach alarm się skończył i znowu zadzwoniłem do hotelu. Podobno wysłano już samochód. Gdy po 40 minutach nie doczekaliśmy się go, po raz kolejny zadzwoniłem do hotelu. Eureka! Recepcjonista w końcu domyślił się, że jesteśmy przed terminalem międzynarodowym! A on cały czas myślał, że przed krajowym! Autobusem lotniskowym przejechaliśmy pod drugi terminal, Był tam okazały postój dla hotelowych autobusów. Zadzwoniłem raz jeszcze do recepcjonisty (z darmowego telefonu na przystanku), żeby przysłał samochodów. Samochód przyjechał i zawiózł nas do motelu.

W taki oto sposób połączenie alarmu bombowego i słabo myślącego i kiepsko mówiącego po angielsku recepcjonisty (zdaje się, że Indusa lub Pakistańczyka) spowodowało, że nici wyszły ze zwiedzania muzeum Coca Coli. Andrzejek aż się popłakał.

Sam motel jako taki okazał się niezły, ale całokształt to całkowita porażka. Oczywiście pewnie gdybym miał więcej czasu na przygotowanie, pewnie zapoznałbym się z planem lotniska i doszedł do tego, w jaki sposób dostać się do postoju hotelowych autobusów. Tym razem jednak nie miałem czasu, a jakaś głupia amerykańska polityczna poprawność nakazała sieci Super 8 zatrudnić na recepcji osobę słabo komunikatywną, przez co nasze plany na zwiedzanie Atlanty legły w gruzach. Sieć Super 8 ma u mnie duży minus.


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 Następna strona