Następnego dnia rano wyprowadziliśmy się z hotelu. Doba hotelowa trwała do 9, więc jeszcze poprzedniego dnia umówiłem się z chudym chłopakiem, że wyśle po nas rikszę lub samochód o 9. Staliśmy tak przed hotelem obserwując świnie, które pożywiały się odpadkami chwilę wcześniej wyrzuconymi przez kogoś na górę śmieci między naszym hotelem a zapleczem pobliskiej restauracji. Potem przyszły dzieci i zaczęły dla zabawy rzucać w świnie kamieniami. Było nam żal tych biednych świń, które musiały szukać sobie same jedzenia na ulicach miasta. W międzyczasie przyjechał na motorze pracownik hotelu, z którym wczoraj negocjowałem wyjazd na pustynię. Wyjaśniłem mu, że znaleźliśmy tani hotel w forcie i pewnie tam spędzimy dzień do odjazdu naszego pociągu.
![]() | |
|
Czekaliśmy przed hotelem 10 minut, ponieważ jednak nikt nie przyjechał po nas, a w pobliżu nie było nawet miejsca, by usiąść, w końcu poszliśmy w kierunku fortu.
Chudego chłopaka złapaliśmy obok bram miejskich. Tłumaczył się, że samochód trochę się spóźnił, a następnie złapał dla nas rikszę i zawiózł nas nią do hotelu.
Zostawiliśmy bagaże i poszliśmy na zwiedzanie fortu. Wewnątrz niego znajduje się kompleks świątyń dżinijskich. Niektóre są otwarte dla turystów tylko rano, inne po godzinie 11. Na razie odwiedziliśmy świątynie czynne rano. Płaci się 30 rupii od osoby i 70 rupii za aparat fotograficzny. Świątynie są niestety dość oblegane przez turystów. Nie ma w tym niczego dziwnego, bo są naprawdę piękne.
![]() | |
|
![]() | |
|
Dżiniści stanowią tylko około 1% populacji Indii, jednak zajmowali się w przeszłości intratnymi zawodami. Wielu było na przykład kupcami. Stąd też dżinistów stać było na to, by pięknie i z wielkim kunsztem ozdabiać swoje świątynie. Zasady dżinizmu są w wielu punktach zbieżne z buddyzmem, ale świątynie ozdabiane są elementami czerpanymi z mitologii hinduistycznej. W wszystkich wnękach zaś znajdują się bardzo podobne do siebie posągi przedstawiające dżinijskich proroków. Każdy z nich siedzi w pozycji lotosu z tajemniczym uśmiechem na twarzy.
Po zwiedzeniu pierwszej grupy świątyń zjedliśmy śniadanie na dachu restauracji w obrębie murów miejskich, później zaś – ponieważ w międzyczasie minęła 11 – poszliśmy zwiedzić drugą grupę świątyń.
Podobnie jak w przypadku pozostałych religii wyznawanych w Indiach, tzn. hinduizmu i islamu, przed wejściem do świątyni dżinijskiej należy zdjąć buty. Dodatkowo jednak nie wolno było wnosić do środka przedmiotów ze skóry. Kobiety w okresie miesiączki nie mogą wchodzić do dżinijskich świątyń i informacja na ten temat znajdowała się przed wejściem każdej z nich. Sam z powodu restrykcji związanych z wchodzeniem do dżinijskich świątyń zaopatrzyłem się w Polsce w materiałowy pas ze skrytką na pieniądze oraz wykonany z tekstyliów portfel, gdy jednak patrzyłem na te wszystkie grupy wycieczkowe wlewające się do środka, zastanawiałem się, ile razy dziennie turyści naruszają dżinijskie zasady wiary.
Drugi kompleks świątyń był chyba jeszcze piękniejszy niż pierwszy, na pewno zaś bardziej rozległy. Jedną ze świątyń zamieszkiwały w dużej liczbie nietoperze. Dziwnie było obserwować ich loty tuż obok głów zwiedzających.
Po zwiedzeniu świątyń dżinijskich poszliśmy zwiedzić świątynię hinduistyczną poświęconą bogini Laxminath. Nie była jednak w porównaniu ze świątyniami dżinijskimi szczególnie zachwycająca.
Po drodze zahaczyliśmy o nasz hotel i powiedziałem chudemu chłopakowi, że pojedziemy jednak na wielbłądy. Dopłaciłem mu 800 rupii, mówiąc, że pozostałą część dostanie po zakończeniu wycieczki.
Następnie poszliśmy zwiedzać domy kupców – tak zwane haweli. W Jaisalmerze jest kilka takich miejsc. My wybraliśmy dwa, podobno najciekawsze.
Zdobienia fasad domów są rzeczywiście wyjątkowo kunsztowne.
![]() | |
|
Po zwiedzaniu miasta wróciliśmy do fortu i zjedliśmy w tybetańskiej restauracji obok fortu momosy (czyli tybetańskie pierożki) i pyszną zupę thukpa. Ceny oczywiście były wysokie – jak to w Jaisalmerze – a obsługa nie najszybsza. Musieliśmy się śpieszyć, gdyż dochodziła 15, a o tej godzinie miała się rozpocząć nasza wycieczka po pustyni. Jedzenie było pyszne, ale ciężko było się nim delektować, jedząc w pośpiechu. O 15:10 do hotelu przyszedł pracownik biura podróży, zaprowadził nas przed fort, gdzie czekaliśmy kolejne 15 minut, atakowani przez natrętnego głuchoniemego szewca. Gdy wsiedliśmy do samochodu, kierowca najpierw gdzieś zadzwonił, a potem powiedział kiepską angielszczyzną, że musi zabrać jeszcze jedną parę ludzi, a nas tymczasem zawiezie gdzieś, gdzie będziemy mogli sobie poczekać. Zawiózł nas do restauracji na przedmieściach. Tam od razu przynieśli nam karty, ale podziękowaliśmy za nie. Zamiast jedzenia wolałem poobiednią drzemkę, więc drzemałem sobie na krześle. Ostatecznie z Jaisalmeru wyruszyliśmy trochę po 16, a w samochodzie towarzyszyło nam młode hinduskie małżeństwo. Pierwszym punktem zwiedzania była kolejna świątynia dżinijska. Nie była chyba tak piękna jak te w mieście, ale oczywiście warto było rzucić na nią okiem. Potem pojechaliśmy wreszcie na wydmę piasku zwaną jako Sunset Point, czyli punkt zachodu słońca. Nasz kierowca poszedł porozmawiać z poganiaczami wielbłądów i po chwili wrócił z dwoma poganiaczami, prowadzącymi na wodzach swoje wielbłądy. Małgosia z Andrzejkiem usiadła na jednym, a ja na drugim.
Człowiekowi jadącemu na wielbłądzie początkowo się wydaje, że zaraz z niego spadnie. Przypomina to zresztą uczucie, którego doświadcza człowiek po raz pierwszy siadający na konia. Po chwili jednak jazda zaczyna być zupełnie swobodna. Można sobie grzebać w plecaku i zajmować się innymi rzeczami, podczas gdy wielbłąd sobie idzie, kołysząc się łagodnie. Wielbłądy prowadzili idący pieszo przed nami poganiacze. Andrzejek był zachwycony, śmiał się wesoło, podczas gdy ja dziwiłem się, w jaki sposób może rozboleć tyłek od jazdy na wielbłądzie (o bolącym tyłku czytałem w wielu relacjach).
W ten sposób dotarliśmy do wydm. Roiło się na nich od turystów. Większe grupy wycieczkowe były wożone na wydmy wózkami zaprzężonymi w wielbłądy. Tutaj zakończyło podróż hinduskie małżeństwo, które z nami jechało, zaś nasz poganiacz powiedział, że nas polubił i dlatego zabierze nas w mniej uczęszczane miejsce. I faktycznie znalazł dla nas takie miejsce. Nie było bezludne, ale od najbliższych ludzi dzieliło nas przynajmniej jakieś 100 metrów.
![]() | |
|
![]() | |
|
Po drodze atakowali nas sprzedawcy napojów, którzy chcieli konieczne sprzedać nam coś do picia, jeżeli nie dla nas, to przynajmniej dla poganiaczy wielbłądów.
Andrzejek szalał na piasku, a my oglądaliśmy zachód słońca, który rzeczywiście jest piękny.
Powrót w szarówce tym razem odbył się w taki sposób, że poganiacze wsiedli na wielbłądy i jechaliśmy – niekiedy całkiem szybko – razem z nimi.
Na koniec dałem im 100 rupii napiwku. Nie bardzo wierzyłem w to, że mnie polubili, ale trzeba docenić, że znaleźli dla nas ładne miejsce do obserwowania zachodu słońca. Mieli przecież prawo zostawić nas w tłumie innych turystów.
Nasz kierowca odwiózł najpierw
hinduskie małżeństwo do namiotowego miasteczka mieszczącego się
nieopodal. Potem zaś powiedział, że jeżeli zapłacimy mu pozostałe 500
rupii, to pojedzie sobie do swojej wioski, a nam załatwi miejsce w
dżipie wracającym do miasteczka. Tak też się stało. Podróż powrotna
dziwnie nam się dłużyła. Być może dżip rozwijał mniejszą prędkość niż
poprzednio samochodów naszego kierowcy, ostatecznie jednak
wylądowaliśmy w miasteczku rzeczywiście około 20.
Podsumowując,
wycieczka była udany, ale mam wrażenie, że przepłaciłem. Myślę, że
równie dobrze można wynająć w mieście rikszę, pojechać nią do Sunset
Point i tam znaleźć sobie wolnego poganiacza. Kosztowałoby to pewnie
ułamek tego, co musiałem zapłacić chudemu
kombinatorowi.
Kupiliśmy po drodze owoce, które zastąpiły nam kolację, i trochę odpoczęliśmy sobie przed podróżą. Pociąg miał odjechać o 23:15, znając jednak hinduską punktualność, umówiłem się z chudym młodzieńcem, że przyjedzie o 22:30. W Indiach pociągi są podstawiane na długo przed odjazdem, można zatem w takim przypadku spokojnie przyjechać na dworzec wcześnie.
Chudy przyszedł, co dziwne, nawet trochę przed umówioną porą, doprowadził nas do rikszy i ulotnił się, mówiąc, żebym zapłacił rikszarzowi 50 rupii, bo on nie ma drobnych. Rozbawił mnie tym raczej, niż zdenerwował. Zgodnie z umową odwiezienie na dworzec kolejowy miało być w cenie naszej wycieczki.
Na miejscu musieliśmy przegonić ludzi koczujących na naszych leżankach, po czym pościeliliśmy sobie i poszliśmy spać. Podróżowaliśmy klasą AC3, którą już wcześniej opisałem. Tutaj dodatkowo w wagonie były zasłonki umożliwiające odgrodzenie się od korytarza.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 Następna strona