Gwalior-Agra, 5.10.2010

Następnego dnia zjedliśmy śniadanie w indyjskim stylu, zamawiając je – jak w przypadku wczorajszej kolacji – telefonicznie na recepcji.

Po śniadaniu wymeldowaliśmy się z hotelu, pozostawiając nasze bagaże na przechowanie w recepcji, a sami poszliśmy zwiedzać miasto. Idąc w kierunku miasta i szukając wolnej rikszy, co okazało się w tym miejscu niełatwe, natrafiliśmy na skwerek z pomnikiem rani Jhansi. W połowie XIX wieku ta władczyni pobliskiego miasta Jhansi poprowadziła powstanie przeciwko Anglikom. Fort w Gwaliorze był jej ostatnim bastionem. Przebrana w męskie szaty zginęła podczas bitwy. Rodacy po odzyskaniu przez Indie niepodległości uhonorowali ją pomnikiem z czarnego kamienia, przed którym pali się wieczny ogień.

Pomnik rani Jhansi
Pomnik rani Jhansi

Gdy obejrzeliśmy park otaczający pomnik i wyszliśmy z powrotem na ulicę, znaleźliśmy ładny punkt z widokiem na fort na mostku kilka kroków za pomnikiem. Podczas sesji fotograficznej pojawił się w końcu rikszarz. Zgodził się podwieźć nas do fortu po pewnych targach za 50 rupii.

Rikszarz nie wjechał na samą górę, lecz zatrzymał się po wschodniej stronie u bramy muzeum archeologicznego mieszczącego się w pałacu Gujari Mahal. Dalej pojazdy spalinowe nie mają wjazdu. Wstęp do muzeum kosztował nas 10 rupii od osoby, a za możliwość korzystania z aparatu fotograficznego musieliśmy dopłacić 50 rupii. Ekspozycja obejmuje głównie elementy architektury sakralnej z przedstawieniami hinduistycznych bogów.

Droga do fortu jest dość stroma, ale podejście nie zabiera więcej niż jakieś 20 minut. Po minięciu bram miejskich dochodzi się do głównego zamku maharadży. Ciekawe, że z jakiegoś powodu na murach namalowano pasek składający się z kaczek.

Fort Gwalior
Fort w Gwaliorze

Wejście do zamku jest drogie, kosztuje 250 rupii od osoby. W zamian dostaje się możliwość pospacerowania w labiryncie korytarzy. Andrzejkowi bardzo się ten labirynt podobał.

Chyba ciekawsze jednak od samego zamku są znajdujące się na północ od niego ruiny pałaców. Obejmują one ogromny obszar nieodrestaurowanych ruin, po których można się poruszać w swoim własnym tempie. Przechadzki po ruinach zajęły nam parę godzin.

Pałace Gwalioru
Ruiny pałaców w Gwaliorze

Po opuszczeniu ruin poszliśmy na południe, mijając kolejny, niezbyt tym razem ciekawy pałac. W końcu dotarliśmy do rozwidlenia dróg. Poprosiliśmy chłopca sprzedającego napoje o wskazanie nam drogi do sikhijskiej gurudwary, która miała według przewodnika znajdować się gdzieś w pobliżu. Dojście do niej zajęło nam kilkanaście minut. Przy bramie strażnik zapytał nas, czy palimy papierosy, a kiedy usłyszał, że nie, przepuścił nas dalej wolno. Świątynia była ładna, zbudowana z białego marmuru, choć widać było, że nie jest to zabytek historyczny. W miejscu, w którym pozostawia się buty, zagadnął nas bardzo miły sikh. Wziął nas na spacer po świątyni, przy okazji wyjaśniając zasady sikhijskiej wiary i opowiadając o historii tego ruchu religijnego. Jego historia sięga mniej więcej 500 lat. Fundamentalne zasady sikhizmu zostały sformułowane przez mędrców stojących niegdyś na czele wspólnoty i łączą elementy chrześcijaństwa i islamu z ideami wyniesionymi z hinduizmu. Dziś sikhów w Indiach najłatwiej rozpoznać dzięki specyficznym noszonym przez nich turbanom.

W sikhijskiej świątyni w Gwaliorze
W sikhijskiej świątyni w Gwaliorze

Wewnątrz świątyni w specjalnym pomieszczeniu siedział sikh odczytujący cicho fragmenty świętej księgi sikhów. Miejsce emanowało spokojem. W rogach świątyni spali na matach jacyś ludzie. Nie wyglądali nawet na sikhów. Być może byli to hindusi, którzy postanowili skorzystać z gościnności sikhów?

Po zwiedzeniu świątyni sikh zaprowadził nas do jadalni. Wiara sikhijska nakazuje nakarmić i napoić każdego potrzebującego, dlatego też w jadalniach sikhów gromadzą się ubodzy ludzie, którzy mogą liczyć na darmowy posiłek. Sami nie muszą być nawet sikhami. Gościnni sikhowie nakarmią każdego. Nie byliśmy na razie szczególnie głodni, zresztą nie mieliśmy wiele czasu, więc zadowoliliśmy się indyjską herbatą. W międzyczasie dołączyło do nas angielsko-niemieckie małżeństwo z dziećmi, więc – można rzec – nagromadzenie europejskich dzieci było bardzo duże. Jeden z przebywających w jadalni Hindusów powiedział, że nigdy dotąd nie widział jeszcze europejskiego dziecka – a tu miał aż trzy równocześnie. Oczywiście nie omieszkał przy tym uwiecznić tego zjawiska przy pomocy zdjęć.

Pożegnaliśmy się z miłymi sikhami i rozpoczęliśmy powrót do miasta zachodnią drogą. Wzdłuż niej wznoszą się wykute w skałach monumentalne pomniki dżinijskich proroków. Niestety, jedna z muzułmańskich armii, która niegdyś oblegała wzgórze, w akcie ikonoklazmu zniszczyła oblicza większości z nich. Obecnie niektóre pomniki naprawiono, dorabiając prorokom nowe oblicza.

Dżinijskie rzeźby w Gwaliorze
Dżinijskie rzeźby w Gwaliorze

Dżinizm jest jedną z religii Indii. Powstał mniej więcej w tym samym czasie co buddyzm. O ile jednak buddyzm przestał istnieć w Indiach unicestwiony ostatecznie przez islamskich najeźdźców, o tyle dżinizm przetrwał do dzisiaj. Jego wyznawcy są bardzo nieliczni, lecz tradycyjnie były to osoby bardzo bogate.

Po zejściu do miasta ze wzgórza, na którym znajduje się fort, złapaliśmy rikszę, która za 40 rupii odwiozła nas do naszego hotelu. Wzięliśmy bagaże i pieszo udaliśmy się na dworzec. Nasz pociąg był podstawiany i stał już na peronie. Zajęliśmy miejsca w wagonie klasy sleeper. Wyruszyliśmy w drogę zgodnie z rozkładem.

Wagon klasy sleeper nie różnił się wiele od klimatyzowanego wagonu, którym przyjechaliśmy do Gwalioru z Delhi. Główną różnicą był brak szyb w oknach. Poza tym po pociągu chodzili różni podejrzani osobnicy. W pewnym momencie do pociągu przez otwarte okno wpadł z dużą siłą kamyk. Można się domyślać, że był to efekt zabawy jakichś gówniarzy. Mogło się to skończyć naprawdę źle, bo przy oknie siedziało małe, kilkuletnie dziecko.
Dodatkową atrakcją były hidżre. Były w sumie dwie. Jedna przyszła najpierw po datek (dałem jej 10 rupii, w zamian za co pobłogosławiła Andrzejka), a potem sprawdzić ukradkiem stan genitaliów Andrzejka. Druga zaś przysiadła przy nas – w sumie nie bardzo wiadomo po co. Porozmawiała sobie z siedzącymi obok hinduskimi chłopcami i poszła dalej.

Dla wyjaśnienia: hidżre to szczególna warstwa społeczna w społeczeństwie hinduskim składająca się z eunuchów, tj. mężczyzn pozbawionych genitaliów, zazwyczaj z powodów naturalnych, a czasem celowo okaleczonych. Hidżre żyją w grupach składających się z kilku osób, którym przewodzi guru. Ubierają się w kobiece ubrania i stosują przesadny niekiedy wręcz makijaż. Utrzymują się z występów artystycznych i żebractwa. Hindusi akceptują to zjawisko, dając hidżrom drobne datki. Więcej na ich temat można znaleźć w książce Jarosława Kreta „Moje Indie”. Przeczytałem ją przed naszym wyjazdem do Indii, więc wiedziałem, czego można się spodziewać.

Podróż miała być krótka – miała trwać tylko 1,5 godziny. Tymczasem pociąg kilkakrotnie stawał na jakichś małych stacyjkach i czekał nie wiadomo na co. Na jednej z nich po kolejnym nieznośnie długim oczekiwaniu mieliśmy już nawet zamiar wysiadać, bo zagadnięci przeze mnie Hindusi mówili, że przerwa może trwać bardzo długo, a w pobliżu znajduje się dworzec autobusowy, z którego można w ciągu 40 minut dojechać do Agry. Gdy jednak byliśmy już przy samych drzwiach przybiegli dwaj starsi panowie z radosną nowiną – pociąg jednak pojedzie. Faktycznie pojechał – jechał przez chwilę i przestał. W efekcie tych wszystkich postojów pociąg miał ponad 4 godziny opóźnienia w momencie, gdy dojechaliśmy do celu. A podróż miała być tak krótka!

Znajdujący się przed dworcem punkt opłat za riksze był o tej porze zamknięty, ale wisiał przed nim cennik opłat za riksze. Zgodnie z tym cennikiem umówiłem się z rikszarzem, że za 50 rupii dowiezienie mnie do hotelu Shah Jahan. Hotel był zachwalany w przewodnikach i znajdował się niedaleko od Tadź Mahal, w samym sercu dzielnicy Tadź Gandź.

Po krótkich targach z pracownikiem hotelu stanęło, że za pokój z klimatyzacją (całkiem czysty i nowoczesny) będziemy płacić 700 rupii.

Zjedliśmy obiad w znajdującej się na dachu restauracji. Jedzenie było całkiem smaczne, ale raczej drogie jak na indyjskie standardy – chyba dwa razy droższe od tego, które jedliśmy w Gwaliorze.

Potem poszliśmy połazić po okolicy. Mimo późnej pory wiele sklepów było jeszcze otwartych. Kupiliśmy sobie nawet po szklance soku wyciskanego ze świeżych pomarańczy (20 rupii za szklankę). Tadź Mahal nie było niestety widać – budowlę zasłania wysoki mur. Kupiliśmy też wodę – po 14 rupii za butelkę. A już wydawało nam się, że cena 15 rupii za butelkę litrową obowiązuje w całych Indiach.

Ogólnie rzecz biorąc, Agra sprawia dość przygnębiające wrażenie. Znaczna jej część, nawet dzielnica Tadź Gandź, w której sercu znajduje się Tadź Mahal, składa się z odrapanych rozsypujących się domów, pomiędzy którymi walają się góry śmieci.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 Następna strona