Następnego dnia zjedliśmy śniadanie w hotelowej restauracji. Menu było tu wyraźnie zeuropeizowane, ale nie chciało nam się szukać czegoś lepszego.
Potem rikszą (120 rupii) pojechaliśmy na stację Nizamuddin, skąd o godzinie 16 miał odjechać nasz pociąg. Schowaliśmy plecaki do worków transportowych (przy okazji muszę nadmienić, że worki transportowe Alpinusa okazały się nieporozumieniem – nie wiem, czy dotyczy to jednej serii czy wszystkich, ale okucia same odpadają) i oddaliśmy je do przechowalni, uprzednio na żądanie pracowników prześwietlając je w odpowiednim urządzeniu. Zwracam uwagę, że ze względów bezpieczeństwa niezabezpieczone plecaki nie są przyjmowane do przechowalni na dworach w Indiach. Bagaż oddawany do przechowalni musi być zamknięty na klucz! Z tego też powodu „plecakowicze” powinni uzbroić się w worki transportowe z kłódką.
Potem poszedłem kupić bilet na przedpłaconą rikszę motorową do Qutb Minar. Kosztowała 140 rupii. Cena była wysoka, ale uzasadniona dużą długością przejazdu.
Wstęp do Qutb Minar kosztował również 250 rupii od osoby. Największe wrażenie w przypadku tego miejsca sprawia bardzo wysoki i dziwnie beczułkowaty minaret. Słynna żelazna kolumna, której mimo wieku nie chwyta się korozja, na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżnia – kolumna jak kolumna, nie można do niej nawet podejść, gdyż jest ogrodzona.
|
|
|
|
Nie wiem, czy tak jest zawsze, czy też przypadkowo trafiliśmy na jakieś wyjątkowe wydarzenie, ale w trakcie zwiedzania obok minaretu trwały występy zespołów ludowych. Najpierw Tybetańczycy wykonywali utwory muzyczne, grając na rogach i waląc w bębny, później zaś zespoły z innych części Indii prezentowały programy muzyczno-taneczne.
Pragnąć skosztować uroków indyjskiej komunikacji miejskiej postanowiliśmy wracać autobusem. W jednym z przewodników znajdowała się informacja na temat autobusu, który jedzie z Qutb Minar do centrum, ale na przystanku od innych podróżnych dowiedziałem się, że autobus ten wcale nie przejeżdża w pobliżu dworca Nizamuddin, mimo że tak mi wynikało z mapy. Po kilkunastominutowym czekaniu ktoś wskazał nam autobus 427, który właśnie przejeżdżał. W środku jednak młody konduktor oznajmił, że będziemy musieli się gdzieś po drodze przesiąść, bo trasa jest skrócona. Bilet kosztował 15 rupii od osoby (za Andrzejka nie musieliśmy płacić).
Na końcu trasy czekaliśmy na kolejny autobus 427. W międzyczasie zaczepił mnie jakiś pan, który zaczął snuć opowieści na temat bogactwa i wielokulturowości Indii. Gdy nadjechał autobus 429, powiedział, że nim również możemy dojechać do dzielnicy Nizamuddin. Do odjazdu pociągu zostało nam jeszcze trochę czasu, zbyt mało jednak , by ruszyć na zwiedzanie zabytków znajdujących się w tej dzielnicy, których jest zresztą niemało.
Zamiast tego spacerowaliśmy po tutejszym bazarze. Większość mieszkańców ubierała się w stylu muzułmańskim. Znaleźliśmy uliczną knajpkę typu „dziura w murze”. Za pyszny obiad składający się z kilku wegetariańskich potraw i chlebków czapati zapłaciliśmy w sumie 44 rupie. Nigdzie potem w Indiach nie jedliśmy tak tanio, a jedzenie było naprawdę pyszne.
Ponieważ czas odjazdu pociągu zbliżał się, ruszyliśmy w kierunku dworca, dopytując się przechodniów o drogę. Minęliśmy gmach starego grobowca, ale nie było już czasu na zwiedzanie. Na dworcu odebraliśmy nasze dwa plecaki z przechowalni (10 rupii za sztukę) i poszliśmy na peron.
Pociąg już tam stał. Znaleźliśmy nasze miejsca w kuszetce z klimatyzacją. Klimatyzacja działała bardzo sprawnie, trochę nawet zmarzliśmy. Podczas naszej podróży po pociągu chodzili często sprzedawcy oferujący różnego typu przekąski. Kupiłem od nich herbatę, czyli „czaj” - charakterystyczny napój, w skład którego prócz herbaty wchodziła duża ilość cukru oraz mleko, a całość jest aromatyzowana przyprawami z wyraźną nutą kardamonu.
Podróż miała trwać niecałe 3,5 godziny, a trwała 4,5. W konsekwencji dojechaliśmy do Gwalioru, który był następnym celem naszej wyprawy, w głębokich ciemnościach.
Zignorowaliśmy atakujących nas w pobliżu dworca przedstawicieli rikszarskiej mafii, mając nadzieję, że uda nam się coś znaleźć bez tej wątpliwej pomocy, okupionej koniecznością zapłacenia w cenie pokoju prowizji dla rikszarza. Błądziliśmy, kierując się wskazówkami z niezbyt dokładnej mapy z przewodnika, w ciemnościach nocy. Gdy jednak w trzecim z kolei hotelu oznajmiono nam, że nie ma miejsc (prawdopodobnie to również był efekt igrzysk Commonwealthu, gdyż przed wejściem do jednego z hoteli zobaczyliśmy transparent z napisem „Welcome members of Commonwealth Games”), zrezygnowani zatrzymaliśmy na ulicy rikszę motorową i kazaliśmy się wieźć do hotelu.
Rikszarz mówił, że wiezie nas do hotelu „Shri Mayur”, ale już na miejscu okazało się, że hotel nazywa się „Tourist Hotel”. Znajdował się na ulicy dworcowej, więc może gdybyśmy dłużej szukali, sami byśmy dotarli do tego miejsca. Dostępne były tylko drogie pokoje z klimatyzacją za 900 rupii. Jak na taką cenę, pokoje były zaniedbane, sprawiały wrażenie odrapanych, a pościel nie była świeża. Mimo to jednak zdecydowaliśmy się skorzystać z tej oferty. Nie mieliśmy ochoty po nocy szukać z Andrzejkiem hotelu w mieście, w którym najwyraźniej był z tym duży problem.
Hotel nie posiadał restauracji, ale w pokoju była karta, a recepcjonista wyjaśnił nam, że zamówienia składa się przez telefon do recepcji. Poszliśmy na spacer po okolicy, ale ponieważ nie było w pobliżu innych zachęcających lokali, zdecydowaliśmy się skorzystać z tej oferty.
Smaczny posiłek składający się z kilku dań oraz chlebków roti, kosztował sto kilkanaście rupii.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 Następna strona