Następnego dnia wstaliśmy przed szóstą i przenieśliśmy bagaże do pobliskiego hotelu New Esquire. Pokój był niewyszukany, ale był w nim nawet telewizor. Biorąc pod uwagę cenę (300 rupii), był naprawdę całkiem przyzwoity, choć w Indiach słowo to znaczy coś innego niż gdziekolwiek indziej. W New Esquire zakończyliśmy czynności związane z poranną toaletą i poszliśmy coś zjeść. Na odkrytej przez nas wczoraj uliczce w pobliżu Tripolia Gate niektóre knajpki były już otwarte i dzięki temu za nieduże pieniądze zjedliśmy śniadanie. Trafiliśmy na knajpkę z piecem tandori. Nawet zamiast zwykłego chlebka czapati podawano tu pieczony w piecu tandori chleb tandori roti. Dziwnie było przechodzić ulicami, które wczoraj były tak zatłoczone i gwarne, a dziś o tak wczesnej porze wydawały się wymarłe, z opuszczonymi żaluzjami na wszystkich niemal sklepach.
Odwiedziliśmy Wielki Meczet. Ahmedabad nie słynie z atrakcji turystycznych, a Wielki Meczet miał być jedną z tych dość nielicznych perełek. Niestety, nie rzucił nas na kolana. Może gdyby ściany nie były tak brudne od smogu, a wrażeń estetycznych nie psuły porozciągane pomiędzy kolumnami kable i zawieszone na tychże kolumnach resztki głośników, nasza ocena byłaby bardziej entuzjastyczna. Mimo wszystko przyjemnie było pospacerować po tej wielkiej świątyni, po której o tej porze krzątało się ledwie kilku sprzątających.
![]() | |
|
Po tym drobnym rozczarowaniu postanowiliśmy odpuścić sobie pozostałe zabytki architektury muzułmańskiej miasta i pojechać do Adaladży, miejscowości odległej o kilkanaście kilometrów od Ahmedabadu, w której znajduje się najładniejsza w tej części Gudżaratu studnia schodkowa. Studnia schodkowa to obiekt, który pełni, zgodnie z nazwą, funkcję studni, ale nie jest to po prostu ocembrowana dziura w ziemi, lecz wielokondygnacyjna podziemna struktura, składająca się z kilku poziomów połączonych schodami.
Zgodnie z przewodnikiem do Adaladży miał dojeżdżać autobus miejski. Najpierw zagadnąłem rikszarza, ale ten nie chciał zejść z ceną poniżej 300 rupii za kurs tam i z powrotem. Poszliśmy zatem na dworzec autobusów lokalnych, który znajduje się zresztą niedaleko od naszego hotelu. Dowiedzieliśmy się tam, że do Adaladży można dojechać autobusami 84 i 85, przy czym autobus kończy bieg przy granicy miasta, a dalej można się zabrać wieloosobową rikszą. Niestety, autobusy w Ahmedabadzie najczęściej są oznaczone tylko cyframi gudżarackimi. Ktoś wskazał nam niewłaściwy autobus i w ten sposób wylądowaliśmy po przejechaniu jednego przystanku na drugim brzegu rzeki. Co prawda, stąd też można było złapać autobusy, którymi mogliśmy dojechać do granic miasta w kierunku Adaladży, ale gdy nadjechał pierwszy z nich uświadomiliśmy sobie, że nie będzie to łatwe zadanie. Autobus przyjechał bardzo zatłoczony, zatrzymał się tylko na chwilkę, tak że ludzie wskakiwali do niego niemal w biegu, a potem szybko odjechał. Od czasu mojej nieprzyjemnej przygody w Meksyku mam wielką awersję do zatłoczonych miejsc, a zwłaszcza środków komunikacji miejskiej, a wskakiwanie w ten tłum z Andrzejkiem nie wydawało mi się po prostu bezpieczne.
Jeszcze raz wdałem się zatem w dyskusję z rikszarzem i w końcu zgodziłem się na 300 rupii.
Po przyjeździe do Adaladży okazało się, że studnia jest dość popularną atrakcją turystyczną. Turystów hinduskich oraz szkolnych grup wycieczkowych było sporo. Oczywiście nie obyło się bez sesji zdjęciowej z ich udziałem.
Oprócz głównego wejścia do studni jest także boczne – pomógł nam je znaleźć nasz rikszarz. Miejsce jest ciekawe, ale też nie rzuca jakoś specjalnie na kolana. Może to wynik tego, że widzieliśmy w Indiach już tak wiele pięknych miejsc?
![]() | |
|
![]() | |
|
Po zwiedzaniu rikszarz odwiózł nas znowu pod hotel. Umówiłem się z nim, że o 1 w nocy przyjedzie do naszego hotelu i za 150 rupii zawiezie nas na lotnisko.
Poszliśmy połazić sobie po mieście, bo i tak nie mieliśmy nic lepszego do roboty. Trzeba przyznać, że Ahmedabad jest wyjątkowo tłocznym miastem. Przeciskanie się przy akompaniamencie dźwięków klaksonów między motocyklami i stoiskami ulicznymi blokującymi chodniki, a nawet banalne przejście przez ulicę to w Indiach czynności wyjątkowo męczące dla człowieka przyzwyczajonego do europejskiego porządku i zorganizowania.
Zjedliśmy w restauracji sąsiedniego hotelu Goodnight mały lunch. Restauracja jest dość droga w porównaniu z lokalami, w których stołowaliśmy się do tej pory, więc lunch był rzeczywiście lekki, zresztą nie bardzo chciało nam się jeszcze jeść.
Potem spędziliśmy trochę czasu w hotelu, czytając stare gazety i drzemiąc.
Było już późne popołudnie, gdy z hotelu wygnał nas głód. Poszliśmy najpierw na uliczkę z ulicznymi restauracjami w pobliżu Tripolia Gate, a po posiłku zrobiliśmy ostatnie zakupy. Za 100 rupii kupiliśmy torbę, w której mieliśmy zamiar przewieźć dodatkowy bagaż, a na targu warzywnym zaopatrzyliśmy się w egzotyczne warzywa.
Na ulicy niedaleko od hotelu po raz kolejny natknęliśmy się na sympatycznego Hindusa. Dał nam kartkę z życzeniami z okazji Diwali (jest to hinduskie święto, które miało się niedługo zacząć), i podobną kartkę dla swoich znajomych z Polski.
Po powrocie do hotelu skończyliśmy pakowanie się i położyliśmy się do łóżka, by przynajmniej trochę przespać się przed podróżą.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 Następna strona