Diu-Ahmedabad, 21.10.2010

Rano poszliśmy na śniadanie na stoisko mistrza lassi, który tym razem również urządził nam pokaz z podrzucaniem szklanek i sztućców.

Gdy kupowaliśmy owoce na targowisku, zachmurzyło się i zaczęło grzmieć. Nie padało, lecz niebo było przymglone i przesłonięte chmurkami. Ponieważ nadal było bardzo ciepło, poszliśmy na plażę. Budowaliśmy zamki i trochę kąpaliśmy się, choć morze było dość wzburzone.

Następnie pożegnaliśmy się z morzem. Obiad, pakowanie się – i w końcu wyprowadzka. W hotelu zostawiłem moje sandały trekkingowe, które służyły mi od kilku lat. Podeszwa jednak praktycznie się rozpadła i nie wyglądało na to, by można było coś jeszcze z tym zrobić.

Menedżer w hotelu trochę dziwił się, mówił, że autobus odjeżdża dopiero o 19:30. Na naszym bilecie wyraźnie jednak jako godzinę odjazdu podano 19, więc mimo to poszliśmy na dworzec.

Niestety, recepcjonista miał rację, więc musieliśmy trochę zaczekać, nim pozwolono nam wejść do autobusu. Podróż okazała się dość koszmarna. Dostaliśmy podsufitową wnękę do spania, która od biedy mogłaby posłużyć dwóm osobom. Nas jednak była trójka, a do tego ze względów bezpieczeństwa wsadziliśmy do wnęki także plecaki. Gnietliśmy się więc jak śledzie w puszce. Do tego autobus, zwłaszcza na początku jazdy trząsł niemiłosiernie na wertepach, a kierowca hinduskim zwyczajem od czasu do czasu trąbił.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 Następna strona