Lot do Delhi również przebiegł bez zakłóceń, tzn. Andrzejek spał, a my się męczyliśmy próbując spać. Samolot miał znacznie nowocześniejszy system rozrywki pokładowej, ale z powodu senności i zmęczenia nie próbowaliśmy nawet z niego korzystać.
Wylądowaliśmy około 9 rano w niedzielę. Czuliśmy się bardzo zmęczeni. Szybko załatwiliśmy formalności paszportowe, odebraliśmy bagaże i po niezbędnej toalecie porannej w lotniskowej łazience straciłem trochę czasu wymieniając na rupie indyjskie 100 dolarów amerykańskich i 100 dirhamów Zjednoczonych Emiratów Arabskich, które trochę bez sensu leżały już od kilku lat w mojej szufladzie. Uzbrojeni w rupie wyruszyliśmy, by zmierzyć się z Indiami.
Miły młody człowiek po przejściu przez kontrolę celną i sanitarną wskazał nam punkt, w którym można było kupić kupony na przedpłacone taksówki. Mój kupon na taksówkę do Majnu ka Tila zakupiony w polecanym przez innych podróżników punkcie prowadzonym przez Delhi Traffic Police kosztował 450 rupii.
Prawdę mówiąc, Indie trochę mnie zaskoczyły – in plus. Spodziewałem się czegoś dużo gorszego.
Zgodnie z opisami przepisy ruchu ulicznego w tym kraju praktycznie nie istnieją. Mniej więcej zachowana jest lewostronna, brytyjska zasada ruchu ulicznego, ale na tym właściwie kończą się zasady. No chyba że ruchem kieruje akurat policjant – wtedy kierowcy zwracają przeważnie uwagę na to, co pokazuje funkcjonariusz. Jest to jednak rzadkie zjawisko. W konsekwencji panującego na drogach chaosu nie ma praktycznie samochodów, które nie byłyby ze wszystkich stron poobijane. Dziwne, że ludzie w tym kraju dożywają wieku średniego. Ale jakoś jednak udaje im się jeździć, a wypadki nie są tak częste, jakby mogło się zdawać na podstawie pobieżnych obserwacji. Drobna stłuczka? A jakiż to problem? Większość kierowców w takim przypadku włącza wsteczny i jedzie dalej.
Myślę jednak, że nawet europejski kierowca zawodowy byłby przy takich warunkach ruchu drogowego całkowicie bezradny. Wypożyczanie samochodu w Indiach to zdecydowanie marny pomysł.
Większość domów podczas naszego przejazdu przez Delhi przypominała odrapane rudery znane nam z wielu różnych krajów orientu. Klasycznych slamsów nie widzieliśmy. Nie poraził nas także smród Indii, o którym niektórzy z upodobaniem się rozpisują. Oczywiście, czasem zalatywały do nas smrodki, ale nie różniły się zbytnio od zapachów, które znaliśmy z innych krajów o podobnym klimacie. Było to wręcz dziwne, zważywszy, że Indie są krajem tonącym w śmieciach. W stosunkowo czystej Malezji zdarzało nam się wąchać bardziej powalające smrodki niż w legendarnie brudnych Indiach.
Taksówkarz nie podwiózł nas pod hotel, tylko zatrzymał się na poboczu szerokiej drogi i wskazał przejście między domami, w którym stali tybetańscy mnisi w charakterystycznych purpurowych szatach. Jak się okazało, cała kolonia tybetańska to gęsto przylegające do siebie domy, pomiędzy którymi wąskie przejścia uniemożliwiają jakikolwiek ruch uliczny. Nasz hotel, Potala House, znaleźliśmy nadspodziewanie szybko. Pokój mieliśmy zarezerwowany (350 rupii za noc). Był położony na trzecim piętrze i panował w nim upiorny ukrop. O ile na zewnątrz było gorąco, lecz znośnie, o tyle pokój sprawiał wrażenie jakiejś piekielnej suchej sauny, Natychmiast włączyliśmy wiatrak. W kranach nie było wody. Poszedłem załatwić w recepcji formalności, które okazały się nadzwyczaj zbiurokratyzowane. Kazano nam nawet zostawić paszporty w celu skserowania (to standard w Indiach). Woda miała być za 15 minut. Faktycznie na chwilę pojawiła się, ale potem znowu znikła. Nawet gdy była, ciśnienie raczej nie pozwalało na wzięcie solidnego prysznica.
![]() | |
|
Myślałem o spaniu, ale Małgosia nie chciała stracić okazji do zwiedzania, argumentując, że w Delhi mieliśmy spędzić zaledwie dwa dni. Zamiast więc spania zaliczyliśmy pierwsze targi z właścicielem rikszy motorowej. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że te targi są aż tak łatwe. Osoby, które piszą o upierdliwości targowania się z rikszarzami oraz ich natręctwie, nie wiedzą chyba, o czym piszą. Natrętni są sklepikarze na suku w Sousse czy w kilku innych tego typu miejscach, gdzie kultura arabska spotyka się w zalewem bogatych europejskich turystów. Rikszarze oczywiście podają absurdalne ceny, ale wystarczy z politowaniem na nich patrzeć, odejść parę kroków i zaraz spuszczają z tonu. No i przede wszystkim lepiej się nie zastanawiać, czy nie przepłaciliśmy aby o 10 czy 15 rupii – to są naprawdę grosze.
Motorowa riksza to podstawowy środek transportu miejskiego w Indiach, bardzo użyteczny, jeżeli nie cierpimy na dotkliwy brak pieniędzy. Jest to coś w rodzaju trójkołowego motoru z gondolą dla pasażerów i ich bagażu. Jest to pojazd bardzo zwrotny i gabarytowo sporo mniejszy od samochodu. Dzięki tym cechom świetnie nadaje się do podróżowania po zatłoczonych ulicach miast Indii – riksza wciśnie się tam, gdzie samochodem nie dałoby się wjechać.
Za kurs z Majnu ka Tila do Czerwonego Fortu wydałem 60 rupii. Fort nie powalił nas na kolana, Spodziewałem się orientalnego pałacu, a zobaczyłem kilka pustych pawilonów, nawet nie jakoś specjalnie ciekawych architektonicznie. Cena zaś była wysoka – 250 rupii (na szczęście za bilety dla dzieci w Indiach się nie płaci, ale irytujące jest to, że dla obcokrajowców obowiązują inne ceny niż dla tubylców, a różnica w cenie jest niekiedy kilkudziesięciokrotna). Po tej wycieczce chcieliśmy połazić po znajdujących się naprzeciwko uliczkach. Zahaczyliśmy o świątynię hinduistyczną, w której właśnie trwały modlitwy. Melodyjne hymny religijne towarzyszyły obrzędom, które polegały na polewaniu wodą kwiatów. Wzrok mój spotkał się ze wzrokiem młodej Hinduski, która stała ze swoją rodziną po drugiej stronie ołtarza. Uśmiechnęła się do mnie. Wszystko to było zadziwiająco obce, a zarazem bardzo ciekawe i pociągające. Sadus przy wejściu chciał ode mnie pieniędzy, ale go zignorowałem.
![]() | |
|
![]() | |
|
![]() | |
|
Jako że trochę zgłodnieliśmy, chcieliśmy znaleźć jakieś miejsce, w którym moglibyśmy się posilić. Ale okolica wyglądała jak wymarła. Nawet McDonald był zamknięty. Knajpka dżinijska, którą wypatrzyliśmy, okazała się również nieczynna. Postanowiliśmy w końcu wrócić do naszej kolonii tybetańskiej, bo już podczas krótkiego spaceru naszą uwagę zwróciła mnogość knajpek.
Przejazd kosztował nas kolejne 60 rupii. Znaleźliśmy małą tybetańską jadłodajnię, która nie sprawiała wrażenia podróbki dla turystów, i zamówiliśmy smażone pierożki z wołowiną oraz zupę tukpa. Jedzenie było pyszne, choć mięso było wyraźnie łykowate,
Potem wróciliśmy do hotelu i po krótkiej toalecie poszliśmy spać. No, prawie – bo Andrzejek kazał mi puścić sobie na laptopie jedną z części Harriego Potttera.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 Następna strona