Diu, 20.10.2010

W kolejnym dniu słońce rano było przymglone. Szukając miejsca, w którym moglibyśmy zjeść śniadanie trafiliśmy do garkuchni na niewielkim bazarku na środku głównego placu miasteczka. Potrawy były proste i tanie.

Stoisko było poobklejane reklamami. Na wielu z nich pojawiał się właściciel w towarzystwie dziennikarzy i osobników, którzy – jak twierdził – byli gwiazdami Bollywoodu. Człowiek ów wyręczył nam ulotkę, z której wynikało, że jest mistrzem w robieniu lassi.

Tak więc, korzystając z okazji, zamówiliśmy różane lassi,. Właściciel odstawił wówczas show, podczas którego w rytm bollywoodzkich przebojów w powietrzu latały nasze szklanki (z zawartością w środku, która jakimś cudem nie wylała się na ziemię) oraz kuchenne utensylia.

Mimo że zjedliśmy później dość obfity obiad w tym miejscu, a na deser dodatkowo skonsumowaliśmy lody i byliśmy najedzeni, Andrzejek wieczorem stwierdził, że jest głodny. W garkuchni w porcie kupiliśmy mu duży omlet z grzankami, który popił maślanką. Zjadł wszystko, ale później pod hotelem zaczął wymiotować. Właściciel Casa Portuguesa, od którego kupiliśmy bilety na autobus do Ahmedabadu i w którego sklepie regularnie zaopatrywaliśmy się w wodę, dał Andrzejkowi do wypicia miejscowy specyfik ziołowy. Mam nadzieję, że to tylko przejedzenie (zjadł dzisiaj dużo więcej niż my, dorośli), a nie kolejny rozdział problemów żołądkowych.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 Następna strona