Rano nasz kierowca pojawił się sporo przed 7. Poprosiliśmy, by zaczekał, a sami zakończyliśmy pakowanie rzeczy. Równo o 7 pożegnaliśmy Mount Abu i wyruszyliśmy w drogę, Nad górami wschodziło właśnie słońca i widoki były przepiękne.
Podczas przejazdu przez Abu Road auto skakało na wertepach, później jednak wjechaliśmy na całkiem przyjemną autostradę, którą podążaliśmy przez parę godzin. Dziwne jest to, że w miastach Indii, które do tej pory poznaliśmy, ruch uliczny jest bardzo duży, tymczasem autostrada, którą jechaliśmy, była pustawa.
Na autostradzie osa, która zabłąkała się do wnętrza samochodu, ugryzła Małgosię w nogę. Osę zabiłem. Małgosię bardzo bolała noga, ale na szczęście nie spuchła, a ból po jakimś czasie przedszedł.
Czułem od pewnego czasu, że jest mi zimno, ale gdy zrobiliśmy sobie przerwę na śniadanie w przydrożnej restauracji, zrozumiałem, że jestem chory. Było mi słabo, nic mi nie przechodziło przez gardło. Drogę do Ranakpur przekimałem, czując, że siły mnie opuściły.
Kilkadziesiąt kilometrów od Udajpuru zjechaliśmy znowu z całkiem porządnej autostrady na drogę lokalną, której jakość momentami była bardzo słaba. Do celu dojechaliśmy po 12. Okazało się, że świątynie w Ranakpurze można zwiedzać bez biletu wstępu. Trzeba jednak zapłacić 50 rupii za możliwość robienia zdjęć. Okolica jest odludna, a jednak do świątyń docierają autobusy wycieczkowe. Podczas naszej bytności świątynie zwiedzała także jakaś zorganizowana grupa Francuzów.
Świątynie dżinijskie w Ranakpurze przypominają pod wieloma względami świątynie w Delwadzie w pobliżu Mount Abu. Ważną różnicą jest to, że można je fotografować. Piękne wykute w marmurze rzeźby z pewnością cieszą oko.
![]() | |
|
![]() | |
|
W pobliżu znajduje się także hinduistyczna świątynia boga Agni, czyli ognia. W tej części Indii świątynie hinduistyczne zazwyczaj nie są tak wyrafinowane jak dżinijskie. Świątynia Agni również ustępowała pod względem walorów estetycznych świątyniom dżinijskim wybudowanym w pobliżu. Tym niemniej oczywiście warto ją odwiedzić.
Skończyła nam się woda, więc poprosiłem kierowcę, by w drodze do Kumbalgarhu zatrzymał się obok jakiegoś sklepu. Kierowca powiedział, że jesteśmy na takim odludziu, że sporo czasu minie, nim znajdziemy się w pobliżu sklepu. I faktycznie, chyba ponad 20 minut jechaliśmy, nim dotarliśmy do najbliższego miasteczka.
Zgodnie z przewodnikami z Ranakpuru do Kumbalgarhu można przejść w dwie czy trzy godziny pieszo. Jednak jeżeli jedzie się samochodem, wcale to tak nie wygląda. Trzeba się sporo cofnąć, wjechać w boczną drogę – i nią ponownie długo jechać. Trwa to z 1,5 godziny.
![]() | |
|
![]() | |
|
Za to na końcu tej długiej drogi widok twierdzy Kumbalgarh jest niezwykle malowniczy. Grube mury wspinające się z doliny na szczyty wzgórz i górujące wysoko wieże zamku – jest to bardzo poruszający widok. Podobno są to drugie pod względem długości mury obronne na świecie po Wielkim Murze Chińskim.
W samej twierdzy nie ma zbyt wiele do zwiedzania (bilety kosztują 100 rupii od osoby, kierowca kazał nam też zapłacić za parking – chyba 15 rupii). Są to tylko puste pomieszczenia. W jednym z nich urządzili sobie kaplicę czciciele bogini Durgi. Staruszka opiekująca się nią wciągnęła mnie do środka i namalowała kropkę na czole, nim zdążyłem uciec. Domagała się w zamian pieniędzy, ale jej zwiałem.
Czułem się dość marnie, ale chyba lepiej mimo wszystko niż w Ranakpurze, gdzie kilkukrotnie miałem uczucie, jakbym się miał zaraz wywrócić.
Po zwiedzeniu Kumbalgarhu pojechaliśmy do Udajpuru, Do miasta mieliśmy kilkadziesiąt kilometrów. W centrum znaleźliśmy się już po zmroku, trochę po 19.
Nasz kierowca zawiózł nas najpierw do jakiegoś hotelu, gdzie zaoferowano mi nocleg w pokoju bez klimatyzacji za ponad 1000 rupii. Oczywiście zrezygnowałem, tym bardziej, że doba hotelowa kończyła się o 12, a jej przekroczenie oznaczało konieczność zapłacenia pełnej kwoty za cały następny dzień. Mieliśmy pociąg następnego dnia o 19:20, w związku z tym zależało nam na znalezieniu miejsca, które pozwoliłoby nam zostać do odjazdu za możliwie małe pieniądze.
Prosiłem kierowcę, żeby zawiózł nas do
jednego z tanich hoteli, które zgodnie z moim przewodnikiem
znajdowały się w pobliżu pałacu. Kierowca jednak nie bardzo chciał
się zgodzić, twierdząc, że dojazd samochodem w te okolice jest bardzo
trudny, W zamian zaproponował, że zawiezie nas w jeszcze jedno
miejsce. W ten sposób trafiliśmy do hotelu „Mewar Inn”
(który zresztą wymieniany jest w przewodniku wydawnictwa Footprint).
Bardzo przyjazny menedżer zaproponował nam pokój rodzinny bez
klimatyzacji za 450 rupii oraz możliwość przedłużenia doby hotelowej
i pozostania w pokoju do odjazdu pociągu po zapłaceniu 50% ceny
pokoju. Zgodziliśmy się.
Menedżer powiedział, że tuż obok znajduje
się apteka. Poszedłem tam i kupiłem (za grosze) paracetamol i
aspirynę.
Następnie poszliśmy poszukać czegoś do jedzenia. Czułem się wykończony i zupełnie nie miałem ochoty na jedzenie, ale Małgosia była głodna. Co prawda, w hotelu można było zamówić jedzenie – w pokoju znajdowała się karta – ale lista dań była mocno ograniczona, a ceny raczej wywindowane. Niestety, okazało się, że w najbliższych okolicach naszego hotelu nie było żadnych restauracji z wyjątkiem superluksusowego lokalu serwującego egzotyczne dla Hindusów dania kuchni europejskich. Znaleźliśmy tylko punkty sprzedaży przekąsek.
W końcu więc wróciliśmy do naszego hotelu i zamówiliśmy jedzenie. Przed snem połknąłem garść tabletek, mając nadzieję, że do jutra mi przejdzie. Po głowie chodziły mi różne podejrzenia, łącznie z malarią – w końcu w Mount Abu pokąsały mnie komary.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 Następna strona