Jodhpur-Mount Abu, 12.10.2010

Rano spotkało mnie nieszczęście. Andrzejek musiał wieczorem zrzucić z łóżka na podłogę moje okulary, a Małgosia rano na nich stanęła. Okulary wyglądały na zniszczone i to w sposób raczej nienaprawialny. Co prawda, mam stosunkowo małą wadę wzroku i bez okularów nie jestem ślepy jak kret, ale było mi żal, że podczas dalszego pobytu w Indiach będę mógł podziwiać ten kraj w ograniczonym stopniu. Do tego dochodziły kwestie praktyczne jak na przykład czytanie napisów na stacjach kolejowych czy numerów na autobusach.

Właściciel Durag Niwas zamówił nam jeszcze wieczorem rikszarza. Okolica, w której znajduje się ten pensjonat, jest nieco na uboczu i obawialiśmy się, że nie będzie nam łatwo znaleźć o tak wczesnej porze wolną rikszę.

Gdy więc przed piątą rano pojawiliśmy się przed bramą, czekała tam już na nas autoriksza. Kierowca nie bardzo był chętny do negocjacji cenowych, co biorąc pod uwagę okoliczności, było zupełnie zrozumiałe, stanęło więc na 60 rupiach.

Nasz pociąg stał już oczywiście na peronie. Mieliśmy odbyć stosunkowo krótką, bo pięcogodzinną podróż – i to w zasadzie już w czasie dnia. Z tego też powodu wykupiliśmy bilety na klasę sleeper. Plecaki wrzuciliśmy na najwyższą półkę, na środkowej położyła się Małgosia z Andrzejkiem, a najniższą zająłem ja. W ten sposób przekimaliśmy jeszcze jakieś dwie godziny.

Do Abu Road dojechaliśmy trochę po dziesiątej, bez istotnego opóźnienia. W pociągu zaczepiało nas jakieś dziwne, karłowate, poskręcane na wiele sposobów dziecko. Nie chciałem dać mu jednak pieniędzy. Wspieranie żebraków pieniędzmi, nawet jeżeli wyglądają na potrzebujących, jest po prostu kiepskim pomysłem. Jeżeli ktoś uważa inaczej, to polecam film „Slumdog – milioner z ulicy”.

Naszym celem nie było jednak Abu Road, lecz górski kurort – Mount Abu, znajdujący się o jakąś godzinę jazdy pod górę w stosunku do Abu Road. Zgodnie z przewodnikiem można tam dojechać za 300 rupii taksówką (to sporo, a my jesteśmy oszczędni) lub dużo taniej – autobusem. Dlatego też po wyjściu ze stacji kolejowej w Abu Road musieliśmy oganiać się od nachalnych taksówkarzy, pytając równocześnie przechodniów o drogę na dworzec autobusowy. Towarzyszył nam także nachalny chłopiec, który mimo że jasno mówiłem mu, żeby sobie poszedł, wlókł się za nami jak cień, udzielając zupełnie niepotrzebnych nam rad. W pewnym momencie zatrzymała się obok nas taksówka. Była wypełniona ludźmi, ale kierowca pokazał, że ma miejsca na jeszcze dwie osoby, a przejazd do Mount Abu będzie nas kosztował 50 rupii. Zgodziłem się i już po chwili siedzieliśmy wciśnięci w taksówkę zbiorową, która przy dźwiękach klaksonu pokonywała kolejne serpentyny górskiej drogi.

Dowiozła nas do centrum miasteczka. Taksówkarz proponował nam, że może nas podrzucić pod sam hotel, ale to zakrawało już na burżujstwo. Mount Abu to kurort górski i – jak przystało na kurort – pełno jest w tym miejscu hoteli. Z naszego doświadczenia wynika zaś, że należy trzymać się raczej miejsc umiejscowionych dość centralnie. Dlatego też wybraliśmy znajdujący się w tuż obok głównego targowiska hotel Neema. Wzięliśmy pokój bez klimatyzacji (w przypadku Mount Abu jest to raczej zbędne), ale dość ładny jak na indyjskie warunki za 500 rupii (ściany łazienki były jednak tragicznie brudne, jakby od lat nikt kafelków nie czyścił). W telewizorze był nawet kanał z kreskówkami dla dzieci, a jest to czynnik, dzięki któremu rodzice mogą zyskać trochę świętego spokoju.

Okazało się, że był to bardzo dobry wybór także z innego powodu. Pracujący w tym hotelu korpulentny chłopak okazał się niezwykle pomocny. Od razu na początku przyniósł nam karty z położonej poniżej restauracji należącej do tych samych właścicieli co hotel. Ceny nie były najwyższe, a menu bardzo bogate.

Po śniadaniu próbowałem bezskutecznie naprawić moje okulary. Chłopak przyglądał mi się z zainteresowaniem. Gdy się w końcu poddałem i zapytałem, czy zna kogoś, kto mógłby się podjąć naprawy moich szkiełek, od razu zaprowadził mnie do warsztatu domorosłego zegarmistrza na miejscowym bazarze. Ten próbował, próbował, aż w końcu z miną osoby znakomicie znającej się na swojej robocie, wyciągnął klej typu „Kropelka” i elegancko skleił moje okulary. Co ciekawe, nie chciał za swoją pracę zapłaty, choć oferowałem mu, że kupię choćby klej. Nie wiem, czy był to efekt tego, że dobry ów człowiek rozumiał, że odstawił fuszerkę, czy też raczej tego, że na przykład chciał wyświadczyć bezinteresowną przysługę swojemu krewnemu, którym być może był chłopak z hotelu. W każdym razie jestem mu wdzięczny za to, że przez dalszą część pobytu w Indiach mogłem cieszyć się sokolim wzrokiem.

Po tej operacji postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę do dżinijskiej świątyni Delwada, podobno jednej z najpiękniejszych świątyń tego wyznania w Indiach.

Świątynia znajduje się jakieś trzy kilometry od centrum miasteczka Mount Abu. Posługując się mapką z przewodnika, bez problemu trafiliśmy do tego miejsca.

Wstęp jest darmowy, ale – niestety – trzeba pozostawić w depozycje aparaty fotograficzne i komórki. Za murami okalającymi świątynie nie wolno robić zdjęć! Cóż, nie pokażemy w takim razie, jak wyglądają świątynie (jest ich w obrębie murów kilka), a są naprawdę wspaniałe.

Przy okazji natknęliśmy się na ciekawe zjawisko – setki ubranych na biało ludzi ze „smyczami” z napisem „Peace of mind”. Mieli identyfikatory z nazwami krajów (i były to kraje całego świata) i byli podzieleni na grupy na podstawie mówionego języka oprowadzane przez przewodników.

Wyglądało to na zlot jakiegoś ugrupowania religijnego. Obiecałem sobie sprawdzić to po powrocie do domu (i sprawdziłem: internetowe śledztwo wykazało, że natrafiliśmy na zlot Brahma Kumaris, działającego także w naszym kraju stowarzyszenia religijnego propagującego medytację i jogę).

Po powrocie do Mount Abu zagadnąłem sympatycznego chłopaka z hotelu, czy dałoby radę wynająć pojutrze samochód z kierowcą. Chłopak przyprowadził mi kierowcę, ale jakoś trudno było mi się dogadać z nim. Chciałem wyjaśnić mu, że rozmyślam nad podróżą samochodem do Udajpuru w taki sposób, by po drodze zwiedzić Ranakpur i Kumbalgarh. Gdy w końcu zrozumiał, o co mi chodzi, powiedział mi, że będzie to kosztowało jakieś 4500 rupii. Było to znacznie więcej niż sądziłem, że przyjdzie mi wydać. Ze względu jednak na barierę językową kierowca powiedział, że wróci wkrótce ze swoim bratem. I tak się rzeczywiście stało.

Brat powtórzył, posługując się bardzo dobrym angielskim, że cena wynosi 4500 rupii. Powiedziałem, że jest to dużo więcej, niż podejrzewałem – i że muszę się zastanowić. Brat zasugerował ewentualną możliwość negocjacji, dał mi wizytówkę – i na tym na razie stanęło.

Oczywiście można pojechać z Mount Abu do Udajpuru autobusem. Jest to mniej więcej 5-godzinna, chyba dość męcząca podróż, ale za to tania. Rzecz jednak w tym, że chciałem po drodze obejrzeć kilka miejsc, które znajdują się trochę poza utartymi szlakami, a do których dotrzeć komunikacją publiczną wcale nie jest prosto.

Kolację zjedliśmy w świetnej restauracji Neema (należącej do tego samego właściciela co hotel), w której stołowaliśmy się podczas całego naszego pobytu w Mount Abu. Spać poszliśmy wcześnie, chcąc wypocząć po trudach podróży i wczesnego wstawania.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 Następna strona