Do Jodhpuru dotarliśmy nad ranem, o godzinie 5:30. W tym mieście nocleg mieliśmy zarezerwowany przez Internet. Jeszcze na peronie podszedł do nas rikszarz, który zgodził się podwieźć nas do hotelu za 40 rupii. Durag Niwas Guesthouse wybrałem ze względu na to, że w tym miejscu istniała możliwość przyglądania się gospodyni podczas gotowania, co ze względu na kulinarne zainteresowania Małgosi wydało mi się interesującym pomysłem. Z właścicielem umówiłem się, że jeżeli będzie wolny pokój (450 rupii, bez klimatyzacji), to będziemy mogli wprowadzić się zaraz po przyjeździe, w przeciwnym zaś razie będziemy mogli zostawić bagaże i po 12 otrzymamy pokój.
Pokój na szczęście był wolny i już po chwili spoczęliśmy na łóżku. Nie spaliśmy zresztą specjalnie długo, bo po nocy spędzonej na kuszetkach byliśmy względnie wyspani.
Rano zjedliśmy w hotelu śniadanie. Było to bardzo backpackerskie w klimacie miejsce, z mnóstwem młodych białych turystów. Niektórzy sprawiali wrażenie bardzo zadomowionych. Sami wchodzili do kuchni i częstowali się gotowanymi na piecu potrawami. Budynek miał obszerne podwórze, które pełniło funkcję jadalni, a dość długi i szeroki korytarz prowadzący z ulicy na dziedziniec domu był zastawiony fotelami i sofami, na których można było sobie wygodnie odpocząć.
Po śniadaniu poszliśmy zobaczyć miasto. By z Durag Niwas dostać się do głównej ulicy, trzeba przejść przez most pieszy nad torami kolejowymi. Po przejściu mostu ruszyliśmy chodnikiem do centrum. Trochę brakowało mi już gotówki, ale – niestety – wszystkie bankomaty, na które natrafiłem po drodze, nie potrafiły wypłacić mi żądanej kwoty pieniędzy.
Co gorsza, centrum Jodhpuru okazało się nieprzyjaznym miejscem z wyjątkowo zagęszczonym ruchem ulicznym. Napotkany rikszarz zażądał 80 rupii za przejazd do fortu. Niechętnie zgodził się na 70. Podróż była faktycznie bardzo długa.
Fort górujący nad miastem wygląda bardzo imponująco. Wejście jest wyjątkowo dobrze strzeżone przez żołnierzy i wykrywacze metalu. Po zapłaceniu 250 rupii i pozostawieniu depozytu (obowiązują zasady takie same jak w Jaisalmerze) otrzymujemy audioprzewodnik. Fort jest oczywiście bardzo ciekawym miejscem. Tu i ówdzie grajkowie przygrywają zwiedzającym, tworząc specyficzny klimat. Opowieść z audioprzewodnika jednak jest chyba trochę mniej składna niż w Jaisalmerze.
![]() | |
|
![]() | |
|
![]() | |
|
Po wyjściu z fortu za 60 rupii kazaliśmy się zawieźć do ogrodu zoologicznego. Zgodnie z przewodnikiem miało to być smutne miejsce ze zwierzętami więzionymi w klatkach, ale mieliśmy ochotę trochę poleżeć na trawce i poodpoczywać. Niestety, gdy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że zoo jest zamknięte, a przed wejściem uformowała się długa kolejka. Oczywiście nie mieliśmy najmniejszego zamiaru czekać, aż zostanie na powrót otwarte. Ruszyliśmy w kierunku centrum.
Pierwszym dużym budynkiem, na który natrafiliśmy, był niedawno wybudowany i chyba jeszcze nie w pełni zasiedlony wieżowiec. Na parterze mieściło się kilka ekskluzywnych (jak na Indie) sklepów oraz McDonald. Byliśmy spragnieni lodów, a doświadczenie z Andrzejkiem nauczyło nas nie ufać wyrobom indyjskim. Co innego jednak tak wysoce powtarzalny wyrób jak lody z McDonalda. By jednak móc je zjeść, musieliśmy najpierw poddać się badaniu przy pomocy bramki takiej jak na lotniskach i wykrywaczy metali obsługiwanych przez uzbrojonych ochroniarzy. Nie ma co się dziwić. W Indiach islamiści (przeważnie są to Pakistańczycy, co dodatkowo wzmacnia animozje między tymi dwoma krajami) przeprowadzają kilka poważnych zamachów w ciągu roku . Restauracja powszechnie znanej amerykańskiej sieci wydaje się zaś wymarzonym celem dla nienawidzących Ameryki fanatyków.
Prawdę mówiąc, czuliśmy się trochę głodni, więc przy okazji kupiliśmy trochę jedzenia. Usprawiedliwia nas chyba tylko to, że kupiliśmy produkty przeznaczone na miejscowy rynek, niedostępne w Polsce, a możliwe, że także w jakimkolwiek innym niż Indie miejscu na świecie.
Po konsumpcji przeszła nam już całkowicie ochota na zoo, ale nadal mieliśmy chętkę na miłe miejsce do położenia się na trawce. Rano widzieliśmy, że tuż obok naszego pensjonatu znajduje się kompleks terenów sportowych. Gdy jednak dotarliśmy tam, strażnik powiedział, że nie możemy wejść do środka. Słabo mówił po angielsku, więc trudno powiedzieć, z jakiego dokładnie powodu.
Wróciliśmy zatem do pensjonatu. Jego hol i podwórze okazały się bardzo przyjemnymi miejscami – z miękkimi sofami, na których można było się rozłożyć, by poczytać gazety lub skorzystać z bezprzewodowego Internetu. Andrzejek zaś dał nam spokój, bo znalazł sobie kolegę – chłopca w podobnym wieku, syna jednego z gospodarzy. Małgosia od czasu do czasu udawała się do kuchni, by podpatrywać, co gotuje gospodyni. Durag Niwas jest bowiem miejscem otwartym – i dotyczy to także kuchni.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 Następna strona