Ogólne wrażenia z naszego pobytu są następujące:
Chiny to piękny kraj, ale - wbrew rozpowszechnionym u nas stereotypom - raczej drogi. Na koszta pobytu wpływają w największym stopniu drogie bilety wstępów, dość drogie hotele (wiemy, że istnieją w Chinach także znacznie tańsze niż hotele schroniska, ale nie jest to alternatywa hotelu dla rodzin podróżujących z dziećmi) oraz koszty przejazdów (tzn. koszty przejazdów, porównując z naszymi cenami nie są wcale wysokie, ale biorąc pod uwagę, że zwiedzanie Chin wymaga częstych podróży na duże odległości, koszta przejazdów stanowią istotną pozycję w budżecie turysty). Tylko ceny jedzenia można uznać za niewysokie, zwłaszcza gdyby ktoś stołował się wyłącznie w lokalach najniższej kategorii (w istocie rzeczy całkiem przyzwoitych).
Co ciekawe, tłumy turystów to wcale nie bogaci Europejczycy i Amerykanie, ale w przeważającej części Chińczycy. Ich na to wszystko stać - można zatem domniemywać, że nie są wcale tacy ubodzy, jak głoszą stereotypy. Potwierdzają to ceny w sklepach, w których kłębią się tłumy klientów. Ludzie ci nie ubierają się przeważnie w te śmieci, którymi Chiny zalewają polski rynek, ale w solidne ubiory, często uznanych marek, chociaż gust miewają odmienny od naszego. Bieda jest może gdzieś na zapadłych wsiach, ale nie w regionach, które zwiedziliśmy.
Jeśli podróżować gdzieś z dzieckiem, to tylko po Chinach. Chińczycy uwielbiają dzieci i widać to na każdym kroku. Nasz niebieskooki blondynek musiał być dla nich wyjątkowo śliczny - takie dzieci u nich występują w reklamach telewizyjnych produktów dla dzieci i na opakowaniach tychże produktów. Dostęp do samych produktów jest ograniczony. Trzeba ich szukać w dużych supermarketach w większych miastach. Na prowincji z dostępem do pieluch, soczków, zupek i mleczka może być problem. Apteki można sobie darować - tam tego typu rzeczy, inaczej niż u nas, nie dostaniemy.
Z pieluszkami sprawa jest dziwna. W telewizji są reklamy pampersów, można je spotkać w dużych marketach, ale nie zauważyliśmy, by ktoś je kupował. Ciekawe jest to, że wszystko dzieci, które widzieliśmy, od wieku kilku miesięcy w górę, były ubrane w spodnie z rozcięciem z tyłu, tak, że widać im było gołe tyłeczki. Domyślamy się, że dzieci te są wysadzane, ale jak takie maleństwa komunikują, że rodzic powinien je wysadzić? Chyba są genialniejsze od naszych dzieci.
Wybór zupek nie jest duży, ale są dostępne. Spotkaliśmy się wyłącznie z produktami Heinz. Niezbyt smakowały naszemu synkowi. Muszą chyba być jakoś inaczej doprawiane niż słoiczki polskie, które nasz Prosiaczek wciąga z wielką ochotą.
W typowym sklepie, jeśli uda nam się nawet jakoś wytłumaczyć, że chcemy kupić żywność dla dziecka, zostaniemy zaprowadzeni do działu z ciastkami lub parówkami. Wydaje się, że tym właśnie Chińczycy karmią swoje maluchy.
Mleczka, które są dostępne, produkują na ogół jakieś nieznane u nas firmy chińskie. Są też mleczka Nestle, ale opakowania są inne niż te, które występują u nas. Skład pewnie też jest inny. Nasz chłopak jest już na tyle duży, że karmiliśmy go jakimś chińskim, wybranym losowo produktem.
Natomiast sama idea podróżowania z małym dzieckiem po naszych doświadczeniach wydaje mi się dość dyskusyjna i warta przemyślenia. Nie chodzi nawet o to, że nosząc przez dwa tygodnie kilkunastokilogramowego szkraba godzinami na grzbiecie byłem chwilami dość zmęczony. Najgorsze zdecydowanie jest jedzenie. Nasz chłopak nie usiedzi spokojnie nawet kilku chwil. Oznacza to, że jedzenie obiadu w restauracji polega na szybkim spożywaniu kilku kęsów i bieganiu za chłopakiem, który chce gdzieś uciec lub coś przeskrobać. Obsługa lokali gastronomicznych jest na ogół miła, bo Chińczycy, jak wspomniałem, uwielbiają dzieci, ale tylko w naszym hotelu w Qufu i w jednym z lokali w Shenyangu zdarzyło nam się, że kelnerki brały malucha i się z nim bawiły, podczas gdy my mogliśmy spokojnie zjeść. Na ogół człowiek ciągle biega podczas posiłku za dzieciakiem i czuje bezustanny stres, bojąc się, że chłopak ściągnie w końcu coś ze stołu lub przewróci szklankę.