Qufu 20.06.2006

Rano dziewczyny dały nam do wyboru menu chińskie z dwoma zestawami. Wzięliśmy podwójny pierwszy zestaw (10Y). Dostaliśmy bliżej niezidentyfikowaną słoną przekąskę (biała rzodkiew w sosie sojowym?), przekąskę na ostro (warzywa z papryczkami chilli?), bułki gotowane na parze, te same bułki przekształcone w tosty, ryż na wodzie, szynkę z kiełkami oraz jajecznicę z pack choyem. Takim śniadaniem można się najeść i jest to - jak się potem przekonaliśmy - dość popularna kombinacja w hotelach i restauracjach, ale smakuje to wszystko nie najlepiej, zwłaszcza w porównaniu z pysznymi daniami obiadowymi.

Wpadł mi do głowy pomysł, by wynająć jednak tę przewodniczkę, która nam oferowała swoje usługi, więc zadzwoniłem do niej z recepcji i umówiłem się na 12:00.

Potem pojechaliśmy za 5Y rikszą do Lasu Konfucjańskiego (wstęp 23 Y od osoby). Las ten znajduje się w północnej części miasta, jest w nim grób samego Konfucjusza oraz kilkudziesięciu tysięcy jego potomków.

Lasek jest przyjemny i spacer po nim stanowił odprężenie w tym upalnym dniu. Między drzewami latały maleńkie jak kolibry ptaszki.

Prosiaczka niosłem trochę w nosidle, trochę zaś sam sobie biegał.

Spacer w Lasku Konfucjańskim
Spacer w Lasku Konfucjańskim

Znowu za 5 Y wróciliśmy rikszą do hotelu.

W hotelu spotkaliśmy przewodniczkę. Poszła z nami kupować bilety - są dość drogie, w sumie to koszt ok. 100 Y od osoby. Kobieta oprowadziła nas szybko po świątyni i siedzibie rodu Konfucjusza. Świątynia jest ogromna, a posiadłość rodu Kong obejmuje znaczną część miasta Qufu, ale przewodniczka przegoniła nas w szybkim tempie przez te wszystkie zabytki. Jej angielszczyzna była chwilami niezbyt zrozumiała, więc czułem się mało usatysfakcjonowany z jej usług. Na koniec, bezczelna baba, wyrwała mi z dłoni banknot 100 Y (mimo że umawialiśmy się na 50 Y) i zwyczajnie zwiała. Kolejna nauczka, że lepiej coś zwiedzać samemu niż płacić za organizację zwiedzania.

Bixie - syn smoka - w świątyni Konfucjusza w Qufu
Bixie - syn smoka - w świątyni Konfucjusza w Qufu
Sufit jednej ze świątyń
Sufit jednej ze świątyń

Pozostało nam pojechać do Yangzhou po bilety. Najpierw dorwał nas człowiek z przyczepką na motorze. Chciałem wytłumaczyć mu, że chcę dostać się do miejsca, skąd wyruszają autobusy do Yangzhou, bo muszę dojechać na dworzec kolejowy. Gość zaś powiedział mi, że może mnie zawieźć na dworzec za 20 Y. Kilkakrotnie wymówiłem nazwę Yangzhou (w przewodnikach - jak już wspomniałem - nie umieszczono krzaczków z nazwą miejscowości). Na próżno! Człowiek zawiózł mnie swoim motorkiem na stację kolejową w Qufu, gdzie wcale nie chciałem dojechać. Musiałem jeszcze zapłacić mu za drogę powrotną. Przy okazji pojął jednak, gdzie chcę się dostać i wysadził mnie na dworcu autobusów w Qufu.

Dojazd z Qufu do Yangzhou trwa rzeczywiście 0,5 godziny i kosztuje zaledwie 4 Y.

W Yangzhou w kasie biletowej wzbudziłem pewną sensację, oczywiście głównie dzięki Prosiaczkowi. Pani powiedziała mi, że nie ma żadnych sypialnych do Shanhaiguanu, ale to daleka podróż, więc się uparłem. W końcu udało mi się ją przekonać, wyszła gdzieś na zaplecze, po chwili wróciła i wypisała mi bilety (pociąg 1416 miał odjechać o 14:46, bilet kosztował 117 Y od osoby). Ponieważ jednak nie byłem w stanie się z nią komunikować, sądziłem, że są to bilety na miękkie miejsca siedzące, ponieważ kilkakrotnie wymówiła słowo, które brzmiało jak "soft".

Na zdjęciu poniżej umieściłem bilet. Nazwa miejscowości wyjazdu (czyli Yangzhou) jest w niebieskiej ramce.

Bilet kolehowy z Yangzhou do Shanhaiguan
Bilet kolejowy z Yangzhou do Shanhaiguan

Wracaliśmy do Qufu w przyjemnej atmosferze - pani konduktorka wzięła Prosiaczka na kolana, jakaś dziewczyna robiła mu zaś origami z kawałków gazet. Jeden z podróżnych okazał się japońskim turystą-backpackerem. Jako że odwiedził w ubiegłym roku Polskę, mogliśmy chwilkę porozmawiać o naszym kraju.

W hotelu zjedliśmy zupę z owocami morza i kiełkami fasoli. W zupie pływały duże kostki tofu, owoce morza i bliżej nieokreślona zielenina - kiełki fasoli musiały być chyba bardzo nieliczne, bo trudno nam było je wypatrzyć. Zupa jednak była bardzo smaczna, więc nie zgłaszaliśmy reklamacji.

Wybraliśmy się na pocztę, ale okazało się, że jest już zamknięta. Poszliśmy więc trochę pochodzić po mieście i zrobić zakupy. W sklepie chemicznym kupiliśmy małą paczkę proszku do prania i tusz do rzęs (okazało się potem, że jego niewysoka cena jest w pełni uzasadniona jakością). Na stoisku z warzywami kupiliśmy zaś minibanany i nektarynki. Pani, która nam sprzedawała, była babcią lub inną krewną malutkiego dziecka, które za stoiskiem jeździło sobie na rowerku. Po zakupach więc Prosiaczka postawiliśmy obok tego chłopca. Dzieci były za małe, by bawić się ze sobą, ale zrobiliśmy kilka zdjęć. Właścicielka stoiska i mama chłopca były zachwycone. Dały pojeździć Prosiaczkowi na rowerku. Jedna karmiła go owocami ze stoiska, druga zaś dała mu jakiś napój mleczny w plastikowej buteleczce ze słomką. Dzięki temu Prosiaczek nauczył się pić przez słomkę.

Wracając próbowaliśmy znaleźć sklep ze sznurkiem, na którym moglibyśmy zawiesić pranie, okazało się to jednak zadaniem niełatwym. W końcu w sklepie AGD kupiliśmy kawałek gumki. Przy okazji kupiliśmy tam też chiński tasak - chcieliśmy mieć czym obierać owoce, a o przywiezieniu tasaka z Chin myśleliśmy już wcześniej.

Odkryliśmy w drodze do hotelu, że w bocznej uliczce obok niego trwa nocny targ. Mnóstwo restauracji na żywym powietrzu oferowało swoje usługi - wszędzie widać było żywe węgorze, jakieś raki i kraby. Byliśmy jednak najedzeni, a poza tym było już dość późno. Postanowiliśmy zatem wrócić w to miejsce innego dnia. Niestety, zamiar nasz nie powiódł się.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 Następna strona