Prosiaczek usnął i grzecznie spał przez całą noc.
Po drodze pociąg nigdzie się nie zatrzymywał. Gdy wysiedliśmy na stacji i wyszliśmy przed dworzec kolejowy, zdaliśmy sobie sprawę, że coś jest nie tak. Nie byliśmy w Yangzhou, ale w leżącym o ponad 100 kilometrów dalej Xouzou! Miasto to posiada pewne walory turystyczne (np. alternatywną w stosunku do Xian armię glinianych żołnierzy), nie jest ich jednak chyba aż tak dużo, skoro nie opisano go w LP (opis miasta Xouzou jest natomiast w przewodniku Pascala, będącym tłumaczeniem starszej wersji przewodnika LP).
Zgodnie z planem umieszczonym w przewodniku znaleźliśmy dworzec autobusowy, mijając stragany i gotujące się na parze przed restauracjami potrawy śniadaniowe. Okazało się, że za 30 minut miał odjechać autobus przejeżdżający przez Qufu. Kupiliśmy bilety (39 Y sztuka) i grzecznie usiedliśmy w poczekalni. Prosiaczek dokazywał i biegał między bramkami, wzbudzając powszechne życzliwe zainteresowanie. Do autobusów wsiada się w Chinach jak do pociągów, tzn. trzeba przejść przez bramki, na których następuje kontrola biletów.
Dopiero w autobusie dowiedzieliśmy się, że podróż będzie trwała aż 3,5 godziny. Prosiaczek na szczęście usnął mi na kolanach i przespał większą część drogi. Po drodze mijaliśmy niewielkie poletka ryżowe, ale większość upraw stanowią w tym regionie bardziej popularne u nas zboża.
W Qufu zostaliśmy wysadzeni nie na dworcu autobusowym, ale przy jakiejś drodze na północ od centrum miasta. Pewnie stało się tak dlatego, że autobus był przelotowy i jechał dalej do Tai'an. Od razu zaatakowało nas dwóch rikszarzy. Początkowo odganialiśmy ich, ale przyczepili się, a ponieważ upał był potworny, a nie mieliśmy pojęcia, jak daleko mamy do hotelu, zgodziliśmy się w końcu skorzystać z ich usług. W międzyczasie cena usługi przewozowej spadła do 1 Y od osoby. Kazaliśmy się wieźć do Świątyni Konfucjusza, wiedząc z przewodnika, że w pobliżu znajduje się kilka hoteli. Okazało się jednak, że rikszarze po dotarciu na miejsce podjechali pod jakiś upatrzony przez siebie hotel. Boye porwali nam bagaże, więc weszliśmy za nimi do recepcji.
Hotel (Kong Fu Yan Hotel) sprawiał sympatyczne wrażenie, a ceny noclegów w porównaniu z danymi z innych opisanych w przewodniku hoteli były do przyjęcia (288 Y), więc zgodziliśmy się na nocleg. Było to niezłe posunięcie, bo pokoje były całkiem ładne, a dziewczyny pracujące w hotelu były sympatyczne i uwielbiały Prosiaczka - podczas posiłków brały od nas chłopaka i się z nim bawiły, co zmniejszało prawdopodobieństwo wystąpienia u nas wrzodów żołądka wynikających z żywego charakteru naszego synka. Już na wstępie porwały chłopaka i robiły sobie z nim zdjęcia telefonami komórkowymi.
![]() | |
|
W recepcji hotelu nikt nie znał kompletnie angielskiego. Próbowałem wytłumaczyć, że chcemy zatrzymać się do czwartku, ale nikt nie rozumiał, czego chcę. Dziewczyny zadzwoniły w końcu do jakieś tłumaczki, która po chwili przyszła i przetłumaczyła dziewczynom, o co mi chodzi. Dała mi przy okazji wizytówkę, przedstawiając się jako przewodniczka.
Po umyciu się i przebraniu poszliśmy zjeść obiad do restauracji hotelowej. Menu było na szczęście dostępne w języku angielskim. Zamówiliśmy bakłażany i zupę warzywną oraz ryż. W skład warzyw pływających w zupie odkryłem warzywo, które kiedyś spotkałem w Internecie pod nazwą wax gourd. Posiłek kosztował nas 14 Y.
Po obiedzie poszliśmy powłóczyć się po mieście. W nieodległym Bank of China wymieniłem trochę pieniędzy, kupiliśmy na poczcie pocztówki, a potem na jakimś stoisku zaopatrzyliśmy się w banany dla Prosiaczka i znaleźliśmy malowniczy targ warzywny, który niestety był właśnie zamykany. Chciałem znaleźć zgodnie z informacjami w przewodniku agencję rezerwacji biletów kolejowych, ale wygląda na to, że chyba ją zamknęli, bo w miejscu opisanym w przewodniku nie ma po niej śladu.
![]() | |
|
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 Następna strona