Wylądowaliśmy zgodnie z planem.
Po przylocie czekały nas formalności wjazdowe - trzeba było dać urzędnikom formularze celne i dotyczące stanu zdrowia. Na szczęście rozdano je już w samolocie i tam przynajmniej częściowo je wypełniliśmy.
Prosiaczek miał ze względu na zmianę strefy czasowej krótszą niż zwykle noc, ale zniósł to dzielnie.
Po odbiorze bagaży próbowałem wymienić pieniądze. Okazało się to niełatwe, co może dziwić - w końcu lotnisko pekińskie jest ważnym lotniskiem międzynarodowym. W holu lotniska byliśmy o 7 rano, a bankowy punkt wymiany pieniędzy na lotnisku miał zostać otwarty dopiero około 8. Bankomaty, nawet jeśli miały znaczek Visa, z jakichś powodów nie chciały dokonać wypłaty z moich kart bankomatowych. W końcu znalazłem półautomatyczny punkt wymiany pieniędzy. Wyglądało to tak, że wkładało się do automatu banknoty, a ten wypluwał w zamian chińskie yuany. Przed automatem stały jednak dwie Chinki, które sprawdzały paszporty i coś sobie notowały w kajetach - taka półautomatyczna obsługa.
Chiny przywitały nas ogromnymi upałami i ostrym słońcem, co nas zdziwiło. Spodziewaliśmy się, że klimat tu przypomina nieco bardziej nasz.
Autobusem wahadłowym linii 3 (16 Y od osoby) pojechaliśmy na dworzec kolejowy.
Hotel na pierwszy nocleg rezerwowaliśmy przez Internet w Polsce - w agencji elong.com. Wybór ze względu na dogodną lokalizację i stosunkowo niewysoką cenę (318 Y za dwójkę) padł na San Yuan Jinan.
Poszukiwanie hotelu nie zajęło nam wiele czasu - znajduje się on tuż koło dworca, nieco na wschód od niego. Po drodze minęliśmy tłum posiadaczy map i naganiaczy oferujących nam noclegi.
Wyręczyłem rezerwację kobiecie w recepcji, ta sprawdziła coś w swoim systemie informatycznym i powiedziała, że nie ma żadnej rezerwacji dla nas. Zirytowany poszedłem do znajdującego się w hotelu centrum telekomunikacyjnego zadzwonić do agencji elong.com. Pracownica agencji powiedziała mi, że otrzymali od hotelu potwierdzenie rezerwacji, a zatem hotel rezerwację dla nas ma, tylko coś im się musiało pomylić, zapewne z powodu dużej liczby rezerwacji.
Poszedłem jeszcze raz do recepcji i przekazałem recepcjonistce to, co usłyszałem przez telefon, żądając, by sama zadzwoniła do agencji. Przyszło jeszcze kilka pań i panów, zadzwonili do agencji i w końcu dali nam klucze do pokoju, ale widać było, że nie są szczególnie zadowoleni.
Bagaże pomógł nam zanieść do pokoju boy hotelowy, kiedy dałem mu 2 Y napiwku zrobił kwaśną minę i powiedział, że to za mało. Dodałem mu jeszcze 3 Y i gość się zmył, ale ogólnie początek pobytu w hotelu był na tyle nieprzyjemny i irytujący, że postanowiłem ominąć go w drodze powrotnej.
Pokój okazał się dość standardową dwójką, nieco zapuszczoną, co - jak się przekonaliśmy - jest cechą niemal wszystkich chińskich hoteli. W łazience znaleźliśmy gratisowe mydło, grzebień, szczoteczkę do zębów i pastę - jest to standard chyba we wszystkich chińskich hotelach. W łazience stały ponadto pudełeczka z jakimiś kosmetykami, środkami czystości i prezerwatywami. Ponieważ były na nich ceny, zrozumieliśmy, że w przypadku użycia musimy za nie zapłacić. Z podobną praktyką nie spotkaliśmy się później w żadnym innym hotelu.
![]() | |
|
W pokoju były poza tym kubki do parzenia herbaty oraz czajnik elektryczny (jest to standard w chińskich pokojach hotelowych, ale pod koniec naszego pobytu w Chinach nocowaliśmy w kilku tańszych obiektach, w których zamiast czajnika był termos – trzeba było prosić w takim przypadku obsługę o napełnienie go wrzątkiem).
Ze względu na zmianę strefy czasowej i krótką noc byliśmy zmęczeni, gdy więc po toalecie Prosiaczek poszedł spać, legliśmy na łóżkach tak jak on.
Zbudziliśmy się około południa. Udało nam się jakoś zebrać i ruszyliśmy na miasto. Najpierw czekała nas przeprawa z kupieniem biletu na pociąg.
Przy głównym wejściu na stację kolejową przeszliśmy przez prześwietlenie bagaży. Próbowaliśmy znaleźć specjalną kasę dla obcokrajowców zgodnie z opisem w LP, wygląda jednak na to, że opisywana w przewodniku poczekalnia dla podróżnych z biletami na miękkie siedzenia znajduje się aktualnie w remoncie i biuro sprzedaży biletów, które miało się w niej znajdować, jest również zamknięte. Ominęliśmy kasy znajdujące się na zewnątrz budynku i weszliśmy do sali sprzedaży biletów w osobnym skrzydle dworca. Podeszliśmy do jednego z okienek i tam usiłowałem zapytać się podróżnych, czy stoję we właściwej kolejce, ale ci udawali, że mnie nie widzą. To dziwne uczucie: mówisz coś do kogoś, a ten zwyczajnie patrzy się w inną stronę i udaje, że nie istniejesz. Cóż, odmienność kultury - zresztą był to jedyny przypadek w Chinach, kiedy zostaliśmy potraktowani w taki sposób.
Po dojściu do kasy pokazałem swoją karteczkę. chciałem kupić bilet sypialny do Qufu na dzień następny - pociąg K54. Kasjer powiedział, że biletów nie ma ("nie ma" po chińsku brzmi mniej więcej jak "mej ju" - bardzo przydatny zwrot).
Z przewodnika wiedzieliśmy, że w Qufu jest tylko mała stacja kolejowa, na którą przyjeżdża niewiele pociągów, ale 16 kilometrów od Qufu znajduje się miejscowość Yangzhou, która znajduje się na głównej linii kolejowej łączącej Pekin z miastami na południu - do Qufu jeżdżą stamtąd regularnie minibusy, a za stosunkowo niewielką opłatą można się z niej do Qufu dostać nawet taksówką. Problem polegał na tym, że w przewodniku nie podano krzaczków z nazwą Yangzhou. Kasjer nie rozumiał nazwy miejscowości, którą usiłowałem nieudolnie wymówić. W końcu wystawił nam jakiś bilet - na pociąg T63 (cena - 197 Y za osobę, odjazd o 22:41), który miał odjechać następnego dnia wieczorem. Krzaczki z nazwą stacji docelowej na bilecie nie odpowiadały nazwie Qufu, miałem więc nadzieję, że zrozumiał, że chcemy dojechać do Yangzhou. Dziwne było tylko to, że żaden taki pociąg nie figurował na rozkładzie, który wydrukowałem sobie w Polsce.
Po wyjściu z dworca poszliśmy pieszo do Świątyni Nieba. Świątynia Nieba jest jedną ze starszych świątyń w Pekinie - cesarz składał w niej regularnie ofiary za pomyślność zbiorów. Nie jest to zbyt duża świątynia, więc doszliśmy do wniosku, że wystarczy nam na pierwszy dzień pobytu.
Do świątyni szliśmy pieszo, żeby przy okazji przyjrzeć się nieco miastu, ale nie jest to szczególnie dobry sposób poruszania się po Pekinie, zwłaszcza w takich temperaturach, jakie właśnie panowało (kilka dni później wpadła nam w ręce gazeta, z której wynikało, że w dniu naszego przylotu w Pekinie odnotowano upały 40°C). Po drodze znaleźliśmy dużą halę z artykułami spożywczymi nieźle zapatrzoną w owoce, w której zrobiliśmy drobne zakupy.
Wejście do parku otaczającego świątynię kosztowało nas 10 Y od osoby. Park okazał się przyjemnym miejscem, chociaż biorąc pod uwagę upał, nawet cień drzew nie dawał wytchnienia. Niedaleko od wejścia natknęliśmy się na placyk z przyrządami do ćwiczeń. Przyrządów było sporo, często o zagadkowym przeznaczeniu, pomalowanych na fioletowo i żółto. Później mieliśmy okazję w różnych miastach widzieć tego typu instalacje - ich kolor wszędzie był taki sam. Ćwiczyło niewiele osób, głównie ludzie starsi. Prosiaczek potraktował przyrządy gimnastyczne jak zabawki i trochę sobie pomiędzy nimi pobiegał.
Potem przeszliśmy się po parku - ludzie puszczali latawce, zbierali się w grupy i śpiewali tradycyjne pieśni chińskie (czasem na głosy i naprawdę ze sporym talentem), ćwiczyli grę na instrumentach.
Sama Świątynia Nieba znajduje się na środku parku. Wstęp do niej kosztuje 20 Y. Kompleks jest niezbyt duży, składa się z kilku pawilonów, a między nimi stoi okrągła Świątynia Nieba. Turystów było całkiem sporo, głównie chińskich. Prosiaczek wzbudził powszechne zainteresowanie. Ludzie zamiast zabytkom robili zdjęcia chłopakowi.
![]() | |
|
Po wyjściu ze Świątyni Nieba poszliśmy znowu pieszo do hotelu. Ponieważ chcieliśmy kupić Prosiaczkowi pieluszki, mleczko w proszku, słoiczki i jakieś soczki, a sami dla siebie wodę, szukaliśmy jakiegoś większego sklepu. Znaleźliśmy najpierw sporą, kilkupiętrową aptekę, ale pracownice nie mogły zrozumieć, o co nam chodzi, gdy pytaliśmy je o żywność dla dzieci. W końcu zaprowadziły nas do niewielkiego stoiska z... ciasteczkami i odżywkami dla sportowców.
Na szczęście nieco na południe od hali handlowej, którą wcześniej minęliśmy (i na południe od stacji metra Chongwenmen), znaleźliśmy w podziemiach jednego z domów towarowych świetnie zaopatrzony i niedrogi supermarket, w którym kupiliśmy całe potrzebne nam zaopatrzenie - dla Prosiaczka mleczko, zupki, soczki, a dla nas napoje i drobne przekąski.
Obiad zjedliśmy w restauracji indyjskiej Le Jazz znajdującej się w tym samym budynku. Jedzenie było niezłe, chociaż nieco dziwnie nam było jeść w Chinach indyjskie curry (kosztowało czterdzieści kilka yuanów za dwie porcje ze Spritem). Najedzeni wróciliśmy do hotelu.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 Następna strona