Pekin-Warszawa 1.07.2006

Wstaliśmy dość wcześnie i poszliśmy zjeść do sąsiadującej z naszym hotelem restauracyjki. Mieliśmy ochotę na pierożki, które przy stoliku obok jedli biały starszy mężczyzna i młoda Chinka. Gdy pokazaliśmy właścicielce tego przybytku, co chcemy zamówić, biały mężczyzna odezwał się do nas. Powiedział, że jest nauczycielem angielskiego, Chinka to jego studentka i chętnie nam pomoże zamówić śniadanie. Skorzystaliśmy z wdzięcznością z tej propozycji, a przy okazji trochę sobie pogawędziliśmy. Powiedzieliśmy, że nie możemy nigdzie w sklepie wypatrzyć dim sumów, na których Chińczycy gotują potrawy na parze (np. pierożki, które właśnie zjadaliśmy). Młoda Chinka zagadnęła o nie właścicielkę restauracji, ale ta powiedziała jej, że nie ma u siebie nowych dim sumów. Można je podobno kupić gdzieś na targu, sprowadzają je z Syczuanu. Ale ponieważ jest to ostatni dzień naszego pobytu, więc nic nam ta informacja już dać nie może. Nie bardzo odpowiadało nam kupowanie używanego dim suma, bo te, z których jedliśmy, były już poczerniałe ze starości.

Za śniadanie zapłaciliśmy jedyne 6 Y.

Naszą nową znajomość wykorzystaliśmy w jeszcze jeden sposób. Poprosiliśmy Chinkę, by zapytała kierowcę minibusu, który dowiózł nas wczoraj do hotelu, czy nie mógłby zawieźć nas na dworzec. Kierowca chętnie się zgodził. Dzięki temu nie musieliśmy robić z siebie wielbłądów.

Na dworcu przesiedliśmy się w autobus wahadłowy (16 za osobę) i po chwili wyruszyliśmy na lotnisku. Na lotnisku papierologia - najpierw jakaś deklaracja celna, potem kwity przy kontroli paszportowej. Przy stanowisku check-in stanęliśmy w ogromnej kolejce. Przed nami jakiś bezczelny Serb wepchnął się bez kolejki. Człowiek hamuje się, by nie kopnąć takiego w tylną część ciała.

Chcieliśmy - tak jak to było w Warszawie - by nasze nosidło zostało owinięte w folię. Chinka na stanowisku check-in odesłała nas na jakieś inne stanowisko, a tam Chińczyk kazał nam położyć najpierw nasze nosidło na taśmę w celu prześwietlenia. My mu tłumaczyliśmy, że prosimy o owinięcie folią, a ten nic nie odpowiadał. Widząc, że nosidło zostało prześwietlone i położone pod ścianą, znowu zaczęliśmy mówić mu o folii. Chińczyk w końcu odezwał się - okazało się, że nie znał angielskiego i wszystko, co miał do powiedzenia, to "mey you". Gdy tak się z nim handryczyliśmy jacyś młodzi Chińczycy weszli na zaplecze kantorka złapali nasze nosidło i razem z innymi bagażami wynieśli je przez jakieś drzwi. Przeczucia mieliśmy złe - na szczęście już w Warszawie okazało się, że nie udało im się w czasie transportu zepsuć nosidła.

Przy okazji radzę serdecznie nie słuchać rad w przewodniku LP i wydać wszystkie yuany co do grosza przed wylotem. Żadnych dodatkowych opłat lotniskowych nikt nie kazał nam płacić.

Ale to jeszcze nie koniec przygód. Otóż po kontroli paszportowej jest jeszcze prześwietlenie bagażu i kontrola bezpieczeństwa. Chiński urzędnik kazał nam najpierw otworzyć butelki z wodą i sprawdzał organoleptycznie jej zapach, a następnie wyciągnął nam z bagażu podręcznego butelki z winem ryżowym i buteleczkę wódki, które kupiliśmy w Shenyangu dla przyjaciół i rodziny. Potem wziął te butelki i zaniósł do jakiegoś kantorka, gdzie dwie Chinki wytłumaczyły nam kiepską angielszczyzną, że ze względu na przepisy bezpieczeństwa powinniśmy nadać te butelki na bagaż. Cóż za durnoty! W każdym porcie lotniczym są sklepy bezcłowe, w których pasażerowie kupują butelki alkoholu, wielu raczy się nim jeszcze w samolocie. A w Pekinie jest inaczej. Specjalnie wzięliśmy szkło do bagażu podręcznego, wiedząc, jak się traktuje na lotnisku bagaż podręczny. Podczas niedawnej podróży do Egiptu potraktowali nam blaszaną puszkę z ghee w taki sposób, że wyglądała, jakby ktoś masakrował ją młotkiem.

Na nic się zdały tłumaczenia. Musieliśmy oddać paszporty do przechowania (byliśmy już po kontroli paszportowej) i wrócić do stanowiska check-in. Ale tam okazało się, że już jest wszystko zamknięte i odprawiani są pasażerowie innego samolotu! Na szczęście ze stanowiska wychodził właśnie jakiś mężczyzna w mundurze pilota Aeroflotu. Podbiegłem do niego i po rosyjsku usilnie prosiłem go o pomoc. Człowiek na szczęście zgodził się pogadać z Chińczykami, ale zaznaczył, że nic nie obiecuje. Wróciliśmy z nim do stanowiska kontroli bezpieczeństwa. Jego asysta okazała się zbawienna - Chińczycy zanotowali sobie coś w zeszyciku, ale pozwolili nam wnieść butelki w bagażu podręcznym na pokład samolotu.

Rejs dłużył się okrutnie i Prosiak zaczął nam się buntować. Na szczęście miłe stewardessy zrobiły mu trochę miejsca.

Na lotnisku w Moskwie musieliśmy czekać 4,5 godziny. Po załadowaniu nas na pokład zostaliśmy poinformowani, że samolot i tak odleci z opóźnieniem, bo musimy czekać na pasażerów tranzytowych. Godzina w plecy. W ten sposób na Okęciu wylądowaliśmy około 22:00. czyli o 4 rano czasu pekińskiego.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 Następna strona