Gdy obudziłem się, zobaczyłem po zewnętrznej stronie sypialni jakieś kleszczokształtne owady. Strąciłem je stamtąd.
Poszliśmy potem wszyscy nad strumyk. Ugotowałem wodę i wrzuciłem do niej kolejną porcję żywności liofilizowanej (tym razem była to zupa grzybowa), a sam poszedłem składać namiot. Po pewnym czasie zawołała mnie Małgosia. Zupa wyszła trochę zbyt gęsta, więc dogotowałem jeszcze wodę i wlałem ją do garnka.
Zupa była całkiem niezła, nie tak słona jak wczorajszy kuskus. Może dlatego, że nie był to produkt masowy, ale wynik zamówienia przez jakichś ludzi liofilizowanej żywności dla potrzeb niedoszłej do skutku wyprawy na Syberię w lokalnej polskiej wytwórni.
Skończyłem pakowanie namiotu i pozostałych rzeczy i poszedłem nad wodę, by dokończyć toaletę. Wtedy Małgosia znalazła na mnie kleszcza. Najwyraźniej jednemu udało się jakoś na mnie wskoczyć. Ostrożnie wykręciła go z mojego ciała i owad zakończył życie na kamieniach. Mam nadzieję, że nie był do mnie zbyt długo przyczepiony. Prawdopodobieństwo przeniesienia na człowieka jednej z tych paskudnych chorób roznoszonych przez kleszcze w pierwszej dobie po wkłuciu się w ciało jest podobno minimalne.
Ruszyliśmy w górę, by pokonać kolejne wzniesienie. Gdy stanęliśmy na siodle między dwoma wierzchołkami, zobaczyliśmy schodzące w dół dwie doliny, które łączyły się gdzieś daleko przed nami. To właśnie tędy mieliśmy zejść do Szatinu. Na samym dole, tam, gdzie doliny łączyły się, zobaczyłem strome skaliste zbocza. „Jak tamtędy przejdziemy?”, pomyślałem w duchu. Wolałem jednak swoich wątpliwości głośno nie komunikować, by nie straszyć Małgosi.
![]() | |
|
Prawa dolina wydawała się bardziej nieprzyjazna, z bardzo stromymi skałami i kamiennymi osypiskami na przeciwległym w stosunku do nas zboczu. Bardzo wysoko u góry stoku wiła się szeroka droga, którą mógłby przejechać chyba nawet samochód. Czułem, że może prowadzić do Szatinu, ale myśl o przeprawie w dół i wspinaniu się na osypiska z góry odrzuciłem. Wydało mi się to zajęciem raczej przekraczającym nasze siły, a na pewno trudnym i niebezpiecznym.
![]() | |
|
Lepszym pomysłem było już chyba iść w dół jednej z dolin. Na razie nie schodziliśmy w żadną z nich, lecz kroczyliśmy w dół grzbietem, który je rozdzielał. Na samym dole natrafiliśmy na osypisko. Kamienie nieprzyjemnie ślizgały się nam pod stopami i staczały się w dół zbocza. Poniżej osypiska w małej dolince płynął strumyk. Przeszliśmy przez strumyk i wspięliśmy się na niewielką górkę. Małgosia poszła rozejrzeć się po okolicy, ale wszystko wskazywało na to, że znowu musimy po osypisku zejść w dół, do kolejnej dolinki. Tak właśnie zrobiliśmy, dochodząc do kolejnego cieku wodnego.
Szliśmy wzdłuż strumienia. Wiła się tutaj jakby ścieżka. W końcu po przekroczeniu strumyka, który wypływał z dolinki po lewej stronie, doszliśmy do płytkiego wgłębienia w skalnej ścianie. Wyglądało to trochę tak, jakby ktoś czasem przychodził tu zrobić sobie piknik. Była ścieżka, a nawet jakiś pojedynczy śmieć przyniesiony tu kiedyś przez kogoś. Skomentowaliśmy to tak, że chyba już jesteśmy blisko wioski i ścieżka wiodąca dalej wzdłuż doliny zaprowadzi nas wkrótce do celu. Zatrzymaliśmy się zatem na chwilę, by odpocząć i zjeść jabłka, którymi obdarowali nas na pożegnanie Ormianie z górskich wiosek, pewni, że cywilizacja jest już blisko.
![]() | |
|
Ruszyliśmy w dół doliny ścieżką. I tu spotkało nas zdziwienie. Ścieżka znikła. Co gorsza, po obu stronach stoki doliny zmieniły się w strome skaliste ściany. Nie było szans, by trawersować zbocze. Po chwili podjęliśmy decyzję: idziemy dnem strumienia. Ruszyłem przodem łamiąc gałęzie chaszczy i wskazując Małgosi trudniejsze do przejścia fragmenty i miejsca, gdzie można było wyjść na chwilę ze strumienia i przejść bokiem. Z tyłu za mną szli Andrzejek z Małgosią.
Buty nam na szczęście nie przemokły. Dobrze, że zaimpregnowałem je przed wyjazdem.
Szliśmy tak może sto, może sto kilkadziesiąt metrów. I w końcu doszliśmy do miejsce, w którym obie doliny, które widzieliśmy na początku wędrówki, łączyły się. Rozpoczynała się tu szeroka, jakby tatrzańska malownicza dolinka, którą wygodnie mogliśmy sobie iść.
![]() | |
|
Po pewnym czasie doszliśmy do miejsca z wyraźnymi śladami działalności ludzkiej: pojawiły się jakieś dróżki, na polu ktoś kosił trawę i ułożył siano w kopcu, a w rzece zobaczyliśmy ślady mleka, które spłynęło z jakiegoś gospodarstwa. Tym razem mogliśmy mieć pewność, że jesteśmy już niedaleko od cywilizacji. Wspięliśmy się na lewą stronę doliny i po krótkim marszu ścieżką wyszliśmy na jakieś pola. Za nimi były sady i szlak wiodący ku rzece, za którą widzieliśmy pokrytą asfaltem drogę. Przejeżdżały po niej od czasu do czasu samochody.
Pozostawało pokonać rzekę, która była dość wartka i wzburzona. Było na niej miejsce, które wyglądało na bród, ale przejście przez niego skończyłoby się z pewnością tym, że bylibyśmy kompletnie mokrzy ze względu na porywisty prąd.
Na szczęście kilkaset metrów w górę rzeki przechodziły przez nią dwie grube rury. Przeszliśmy po nich na drugą stronę rzeki. I w ten sposób zakończyliśmy naszą górską wędrówkę przy drodze łączącej Szatin z Jegegnadzorem, dwa czy trzy kilometry od tej pierwszej miejscowości.
Zadzwoniłem do pani Gohar Geworgian, w której domu w Jegegnadzorze nocowaliśmy wcześniej. Odebrała nie ona, lecz jej córka. Powiedziała, że nie ma już u nich wolnych miejsc, ale spróbują znaleźć dla nas coś innego. Zastanawiałem się, czy nie zadzwonić po Armina, syna pani Geworgian, żeby przyjechał po nas samochodem z Jegegnadzoru, ale uznałem, że nie ma to sensu i lepiej będzie po prostu złapać jakąś okazję, stojąc przy drodze.
Faktycznie czwarty czy piąty samochód z kolei zatrzymał się. Kierowca niezbyt mi się spodobał, bo rozmowę ze mną zaczął od pieniędzy, żądając 1000 dramów za przejazd do Jegegnadzoru, ale zgodził się z nim pojechać. Gdy dojechaliśmy do Jegegnadzoru, zatrzymał się obok dworca i zażądał kolejnych 500 dramów za przejazd do willi pani Geworgian. Odebraliśmy stamtąd worki transportowe z naszymi rzeczami, a gospodyni powiedziała, że znalazła dla nas mieszkanie. Adres podała kierowcy, który zażądał kolejnych 500 dramów za podwiezienie na miejsce.
Okazało się, że mieliśmy mieszkać w mieszkaniu w bloku w pobliżu „centrum” Jegegnadzoru. Mieszkanie było ładnie urządzone. Jego właścicielkę poznałem tylko przez telefon, gdy negocjowałem z nią cenę najmu (8000 dramów od osoby, ale Andrzejek za darmo). Klucze były w posiadaniu sąsiadów, którzy zajmowali się także mieszkaniem. Gdy przyjechaliśmy, sąsiad właśnie kończył jakąś naprawę hydrauliczną.
Mieszkanie było ładne i dobrze wyposażone. Była tam nawet pralka automatyczna, co przyjęliśmy z zadowoleniem. Mieliśmy pierwotnie zamiar spędzić w Jegegnadzorze tylko jedną noc i wyjechać nazajutrz, ale w tej sytuacji zmodyfikowaliśmy plany. Najwyższa była już pora, by zrobić pranie i uzupełnić zapas czystych ubrań.
Nastawiliśmy pranie i poszliśmy coś zjeść. W tym celu zamówiliśmy przy pomocy sąsiada taksówkę, która za 400 dramów zawiozła nas do znanej nam już restauracji. Za nową porcję grillowanych mięs z dodatkami zapłaciliśmy znowu około 7000 dramów.
Brakowało nam jeszcze sznurka do wywieszenia prania, który miałem zamiar kupić w czasie powrotu z restauracji, ale gdy po obiedzie wracaliśmy do wynajętego mieszkania, było już późno i sklepy przemysłowe były pozamykane. Czynne były jednak sklepy spożywcze, więc kupiliśmy trochę warzyw, a także ser i chleb na śniadanie.
Gdy wróciliśmy, zauważyliśmy, że pralka nie działa, a na wyświetlaczu pojawił się komunikat błędu. Próbowaliśmy ją uruchomić, lecz okazało się to bezskuteczne. W końcu wpadliśmy na to, że przyczyną jest brak wody. Na szczęście odkryliśmy w łazience wielki zbiornik na wodę (co dowodziło, że braki wody w tym mieszkaniu nie należą do wyjątków).
Andrzejek tego wieczora był uszczęśliwiony, gdyż w telewizorze była dostępna telewizja kablowa, w tym jeden rosyjski kanał z bajkami.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona