Giumri-Norawank-Jegegnadzor - 11.07.2011

Rano szybko spakowaliśmy bagaże. Niestety, okazało się, że kartka z telefonem zostawiona nam poprzedniego dnia przez taksówkarza, z którym zwiedzaliśmy klasztor Marmaszen, gdzieś się zapodziała (prawdopodobnie wyleciała z przewodnika, gdy jedliśmy obiad w restauracji). Dlatego musiałem poprosić recepcjonistkę o wezwanie taksówki. Wyjeżdżaliśmy z hotelu bez śniadania, bo okazało się, że restauracja hotelowa jest jeszcze zamknięta. Ormianie, jak wspomniałem, mają zwyczaj wstawać późno i w związku z tym sklepy i punkty gastronomiczne wczesnym rankiem są najczęściej nieczynne. Za to na ogół miejsca te są otwarte do bardzo późna, niekiedy nawet do północy lub jeszcze dłużej.

Śniadanie zdecydowaliśmy się zjeść na dworcu. Co prawda, w Armenii dworcowe bistra sprzedają zazwyczaj dania z grilla, a więc potrawy niezbyt nadające się do zjedzenia na śniadanie, ale w sklepach spożywczych można kupić z łatwością bardziej odpowiednie do tego celu przekąski, na przykład smażone w oleju pierożki i paszteciki. Są bardzo tanie, kosztują np. 50 dram za sztukę.

Po dojechaniu na dworzec autobusowy okazało się, że na marszrutkę do Erewania czeka już tłum ludzi. Gdy marszrutka przyjechała, ludzie gorączkowo rzucili się do środka. Nie mieliśmy najmniejszych szans na zajęcie miejsca. Nie przejąłem się tym specjalnie, bo w przewodniku znalazłem informację, że marszrutki odjeżdżają co 20 minut. Gdy jednak następna marszrutka nie przyjeżdżała przez godzinę i na peronie zebrał się dziki tłum, a następnie po przyjeździe ludzie znowu zakotłowali się, nie dając nam żadnych szans z naszymi wielkimi bagażami we współzawodnictwie o wolne miejsce, wiedziałem, że trzeba będzie rozwiązać ten problem w inny sposób.

Obok peronu znajdował się przystanek samochodów osobowych, które pełniły funkcję międzymiastowych taksówek. Widząc, że sytuacja z marszrutkami nie wygląda najlepiej, poszedłem pogadać z kierowcami. Okazało się, że miejsce w wieloosobowej taksówce kosztuje 2500 dramów. To więcej niż cena miejsca w marszrutce, nie była to jednak kwota powalająca z nóg, więc zgodziliśmy się na przejazd taksówką. Zajął on trochę ponad godzinę.

W Erewaniu wysiedliśmy obok nieczynnego już kina Rosja, zamienionego w centrum handlowe. Zaraz przyczepił się do nas jakiś człowiek, oferując podwiezienie do Jegegnadzoru, kolejnego celu naszej podróży, swoim samochodem za 12000 dramów. Kobieta, z którą przyjechaliśmy z Giumri, gdy mężczyzna na chwilę się oddalił, potwierdziła, że to niezła cena, ale sama by stargowała do 10000 dramów. Tak też zrobiliśmy i ruszyliśmy dalej na południe Armenii.

Po drodze poprosiłem naszego kierowcę, by zatrzymał się gdzieś, gdzie mógłbym kupić czystą benzynę. Następnego dnia planowałem rozpocząć wędrówkę w górach i potrzebowałem w związku z tym paliwa do swojej kuchenki turystycznej. Jak już wcześniej pisałem, mam kuchenkę Primus, która pozwala stosować różne rodzaje paliw. Autorzy relacji internetowych twierdzili, że w Armenii nie da się kupić kartuszy z gazem, więc nastawiłem się na kupno benzyny. Wolałem jednak nie kupować benzyny po prostu na stacji, gdyż po doświadczeniach z RPA wiedziałem, że pali się ona dość kiepsko, prawdopodobnie ze względu na znajdujące się w niej domieszki. Dużo lepiej w roli tej sprawuje się czysta benzyna. Ponadto czytałem, że na większości stacji w Armenii jest sprzedawana tylko etylina, a więc benzyna z domieszką toksycznych związków ołowiu. Dlatego też sugerowałem kierowcy wizytę w sklepie z farbami.

Kierowca zawiózł mnie na jakiś bazar, gdzie na stoisku chemicznym sprzedawano benzynę do zapaliczek. Była ona dość droga (1200 dramów za buteleczkę o pojemności 125 ml), więc kupiłem awaryjnie tylko dwie małe butelki, obiecując sobie spróbować uzupełnić zapas w Jegegnadzorze.

Pojechaliśmy dalej. Po drodze do Jegegnadzoru, kilka kilometrów od głównej drogi, znajduje się klasztor Norawank. Planowałem zrobić sobie do niego wycieczkę z Jegegnadzoru, doszedłem jednak po przemyśleniu do wniosku, że ma to trochę mały sens, skoro na pewno taniej i szybciej byłoby dogadać się z naszym kierowcą, by zboczył po drodze z głównej drogi. Umówiliśmy się zatem, że zjedzie z głównej drogi do Norawanku, a w sumie za przejazd zapłacimy mu 15000 dramów.

Podczas jazdy zadzwoniłem do zachwalanej w przewodniku kwatery pani Gohar Geworgian. Gospodyni potwierdziła, że możemy dziś u niej zanocować.

Kierowca podczas podróży zatrzymał się, by zatankować samochód na stacji. Większość prywatnych samochodów w Armenii jest przerobiona na zasilanie gazem. Było gorąco, więc kupiłem sobie schłodzoną w lodówce butelkę kwasu chlebowego.

W drodze do Norawanku minęliśmy miejsce, w którym z ziemi sikała pod dużym ciśnieniem woda. Korzystając z tego faktu, nasz kierowca urządził sobie bezpłatną myjnię.

Droga do klasztoru Norawank
Droga do klasztoru Norawank
Klasztor Norawank z oddali
Klasztor Norawank

Klasztor w Norawanku jest bardzo piękny i malowniczo położony w dolinie otoczonej przez strome skaliste zbocza. Ze względu na swoje piękno i dobry dojazd ze stolicy jest dość często odwiedzany przez grupy wycieczkowe. Podczas naszego pobytu widzieliśmy kilka takich grup (w tym jedną z Polski), co trochę nas zaskoczyło, bo wcześniej na północy Armenii zwiedzaliśmy sami lub w towarzystwie nielicznych turystów indywidualnych.

Rodzinne zdjęcie w Norawanku
Rodzinne zdjęcie w Norawanku

Nasz kierowca zrobił nam kilka rodzinnych zdjęć na tle głównego kościoła. Był naprawdę miłym człowiekiem. Zatrzymał się nawet po drodze w małej kawiarence i postawił nam kawę, stwierdzając, że u niego w samochodzie jest jak w samolocie: jest nawet catering dla podróżnych. Gdyby ktoś chciał skorzystać z jego usług (na imię ma Kamo), podaję telefon: 091-527931.

Jegegnadzor okazał się niewielkim miasteczkiem w porównaniu z Giumri czy nawet Wanadzorem. Zakwaterowaliśmy się w willi nieopodal stadionu na przedmieściu miasteczka. Było ono jednak na tyle małe, że do „centrum” można było dojść pieszo w 10 czy 15 minut. Otrzymaliśmy spory pokój z czterema łóżkami i własną łazienką. Z tego, co widzieliśmy, mieszkańcy pozostałych pokoi musieli jednak korzystać ze wspólnej łazienki. Wspólny był także salonik z telewizorem i podłączonym do Internetu komputerem.

Ponieważ zaczęliśmy już być głodni, poszliśmy poszukać jakiejś restauracji. Okazało się to niełatwe. Po drodze do „centrum” natrafiliśmy tylko na małą kafejkę, w której mogliśmy zamówić pizzę, ponieważ jednak nie mieliśmy ochoty zapychać się ciastem, ruszyliśmy na dalsze poszukiwania.

Po drodze wstępowaliśmy do sklepów, bo wciąż nurtowała mnie myśl, czy można by kupić gdzieś benzynę do mojej kuchenki. W wiejskim sklepiku i w sklepie chemicznym nie mieli benzyny w sprzedaży. Stojące na półkach rozpuszczalniki były wyprodukowane na bazie acetonu i nie nadawały się do palenia. Zdumiało mnie natomiast coś innego: w obu tych sklepach można było kupić i turystyczne kartusze z gazem (1200 dramów za kartusz), i kuchenki na ten gaz. Wyglądało na to, że w małym Jegegnadzorze były powszechnie dostępne, a zgodnie z informacjami z przewodników miało ich nie być! Nic mi to jednak nie dawało, bo moja kuchenka Primusa wymaga kartuszy z gwintem do wkręcania, a kartusze w sklepach w Jegegnadzorze należały do tych, w których blaszana okrywa jest przebijana przez odpowiedni element w kuchence.

Poprzestałem więc na kupieniu w sklepie z artykułami przemysłowymi dwóch kolejnych buteleczek benzyny do zapalniczek (w Jegegnadzorze były tańsze niż w Erewaniu: kosztowały po 900 dramów).

Gdy byliśmy w sklepie chemicznym, rozpoczęła się ulewa. Strugi deszczu lały się z nieba nieprzerwanym strumieniem. Na szczęście w sklepie był taksówkarz. Wzięliśmy więc taksówkę i pojechaliśmy nią za 400 dramów do restauracji. Wygląda na to, że w samym Jegegnadzorze w ogóle nie ma restauracji. Wszystkie mieszczą się przy głównej drodze na obrzeżach miasta. Taksówkarz zawiózł nas do jednej z nich. Wbiegliśmy do środka i zostaliśmy zaprowadzeni do osobnego pokoiku na zapleczu z przygotowanym już stołem. Zjedliśmy posiłek składający się z – jak większość naszych posiłków w Armenii – z grillowanego mięsa, grillowanych bakłażanów, papryk i pomidorów i dużej ilości surówki z pomidora i ogórka, do której dostaliśmy świeże zioła. Za posiłek zapłaciliśmy około 7000 dramów.

Gdy wyszliśmy z restauracji, ulewa już się skończyła. Z nieba kapał skąpy deszczyk, a po ulicach spływały potoki wody. Kupiliśmy trochę ogórków i pomidorów na ulicznym stoisku z myślą o zabraniu ich w góry. Po drodze postanowiłem wypłacić pieniądze z bankomatu. Źle się to skończyło, bo bankomat zżarł mi bezczelnie kartę. Byliśmy blisko naszego domu gościnnego, więc doszliśmy do niego i zadzwoniłem do mojego banku, by zastrzec kartę, już z naszego pokoju.

Usadziłem Andrzejka przy komputerze i włączyłem mu jakąś grę online. Jakaż to skuteczna metoda zajęcia czymś dziecka! Dzięki temu mieliśmy trochę czasu, by przygotować się do wyjścia z góry. W ramach przygotowań większość naszych rzeczy przełożyliśmy do worków transportowych, których podczas lotu samolotem używamy do zabezpieczenia plecaków, zostawiając tylko to, co wydawało się nam niezbędne na trzydniową wędrówkę przez góry. Benzynę do zapalniczek przelałem z buteleczek, w których była zakupiona, do specjalnej butli firmy Primus, która była dopasowana do mojej kuchenki turystycznej.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona