Zjedliśmy śniadanie, a o godzinie 9 – zgodnie z umową – przyjechał po nas taksówkarz, który zawiózł nas na dworzec autobusowy. Bilety na marszrutkę musiałem tym razem kupić w kasie (800 dram od osoby), a miejsca były oznaczone i zapisane na bilecie. Dostaliśmy takie numery, że nie mogliśmy siedzieć wszyscy obok siebie, ale oczywiście udało mi się zamienić miejsce z jakimś Ormianinem i w ten sposób zajęliśmy tylne siedzenie marszrutki. Przejazd do Giumri zajął nam mniej więcej jedną godzinę.
Giumri to drugie pod względem wielkości miasto Armenii, sporo większe od Wanadzoru. To właśnie to miasto zostało straszliwie dotknięte w 1988 skutkami trzęsienia ziemi, w wyniku którego śmierć poniosło kilkadziesiąt tysięcy Ormian. Co gorsza, ocalałym rannym ludziom trudno było udzielić pomocy, gdyż zawaliły się wszystkie szpitale w mieście, grzebiąc w ruinach większość personelu medycznego.
Od razu na dworcu dogadałem się z jednym z kierowców taksówek na wycieczkę do klasztoru Marmaszen za 4000 dram.
Gdy jechaliśmy do klasztoreu, z obu stron drogi widzieliśmy ponure betonowe "szkieletory" nieukończonych domów mieszkalnych. Jak wyjaśnił nam kierowca, bezpośrednio po trzęsieniu ziemi władze radzieckie zobowiązały się wybudować nowe dzielnice mieszkalne dla ludzi, którzy stracili domy. Niestety, Związek Radziecki powoli spełniał swoje obietnice. Nie ukończono budowy nowych osiedli do chwili upadku ZSRR, a później na realizację tego pomysłu zabrakło pieniędzy.
Zbudowany z czerwonawego kamienia klasztor Marmaszen leży w rzecznej dolinie. Tuż obok, po drugiej stronie rzeki, zaczyna się Turcja. Wokół klasztoru ludzie urządzali sobie piknik. W kościele trwała właśnie niedzielna msza. Andrzejek znowu poprosił mnie, bym kupił mu świeczki. Chętnie spełniłem jego prośbę.
![]() | |
|
Poprosiłem kierowcę, który wydawał się miłym człowiekiem, by zawiózł nas do jakiegoś hotelu. Wszystkie hotele w moich przewodnikach były potwornie drogie, a po wybraniu numeru telefonu jedynej nieco tańszej kwatery prywatnej w słuchawce odzywał się głos komunikujący, że wybrany numer nie istnieje. Okazało się, że zdaniem kierowcy w Giumri jest wiele hotelów w różnych przedziałach cenowych, w tym także całkiem tanie, choć – zdaniem kierowcy – nadające się raczej dla świń. Po ustaleniu przedziału cenowego kierowca zawiózł nas do położonego na górze na zachodnich przedmieściach hotelu o ormiańskiej nazwie, którą na polski można przetłumaczyć jako „Złota góra”. Mówiąc recepcjonistce, że jesteśmy jego znajomymi, uzyskał dla nas cenę 10000 za całkiem niezły dwupokojowy apartament. Były też trochę ładniejsze apartamenty de luxe za 12000, ale te luksusy wydały nam się zbędne.
Taksówkarz odwiózł nas następnie pod pobliski park Gorkiego. Jest to bardzo przyjemne miejsce, dość chętnie odwiedzane przez mieszkańców, gdyż pozwala nie tylko posiedzieć na wolnym powietrzu, ale także skorzystać ze znajdującego się w tym miejscu lunaparku. Podczas gdy sami za 200 dramów ekscytowaliśmy się mrożącą krew w żyłach jazdą kolejką górską, Andrzejek za 150 dramów jeździł dziecięcą kolejką w kształcie statku. Było tam znacznie więcej rozrywek w postaci karuzel, koła młyńskiego, samochodzików, a nawet gabinetu krzywych luster. Ceny wahały się w granicach 150-200 dramów, były więc bardzo niskie. Gdy znudziły nam się rozrywki, wyszliśmy z parku i kierując się radą staruszka sprzedającego drobiazgi w pobliżu wyjścia, wsiedliśmy do marszrutki numer 14 i dojechaliśmy nią do dworca autobusowego.
Na dworcu autobusowym, pytając miejscowych, trafiliśmy do marszrutki jadącej do miejscowości Artik. Na odjazd czekaliśmy aż 45 minut, a sam przejazd trwał 40 minut. Marsztutka była zatłoczona, a za osobę płaciliśmy po 300 dram.
Marszrutka wysadziła nas przy głównej ulicy w Artiku i pojechała gdzieś dalej. Szybko dogadałem się z jednym z taksówkarzy, że za 1000 dram zabierze nas do klasztoru w Hariszawanku i z powrotem.
![]() | |
|
![]() | |
|
Klasztor w Hariszawanku znajduje się w wiosce kilka kilometrów za miastem. Jego osobliwością jest to, że dojście do jednej z kapliczek zapadło się, przez co stoi ona dzisiaj trochę jakby surrealistycznie na 10-metrowym słupie skalnym, bez możliwości wejścia do niej, jakby miała służyć ptakom lub aniołom.
Taksówkarz odwiózł nas po zakończeniu zwiedzania z powrotem na stację autobusową w Artiku. Tym razem w ogóle nie musieliśmy czekać, bo ledwie zajęliśmy miejsca w środku, autobus zaczął jechać. Podróż również była wygodniejsza niż w ciasnej i zatłoczonej marszrutce.
Wysiedliśmy z autobusu przy głównej ulicy miasta, nie czekając, aż dojedzie do dworca autobusowego. Gdy zastanawiając się, w którą stronę sobie pójść, stanęliśmy obok niedużej fontanny na pasie zieleni na środku ulicy, podszedł do nas młody mężczyzna, któremu towarzyszyło dziecko. Wymieniliśmy uprzejmości i dowiedzieliśmy się, że mężczyzna jest pochodzącym z Aleppo Syryjczykiem i prowadzi w pobliżu sklep z ubraniami i artykułami przemysłowymi. Okazał się bardzo miłym człowiek. Gdy zapytaliśmy się, jak możemy dostać się do parku Gorkiego, zaproponował nam, że nas podwiezie.
Do parku chcieliśmy się dostać, bo zgłodnieliśmy, a taksówkarz, z którym pojechaliśmy rano zwiedzać klasztor Marmaszen, polecał nam znajdującą się na jego terenie restaurację jako dobrą i niedrogą. Miał rację. Przeszkadzała tylko trochę dość głośna muzyka. Przy jednym ze stolików trwało właśnie dziecięce przyjęcie urodzinowe. Gdy wniesiono tort, muzyka ryknęła tak, że trzeba było sobie zatykać uszy.
Po obiedzie przez jakiś czas spacerowaliśmy po parku, korzystając z jego atrakcji, w końcu jednak poszliśmy w kierunku naszego hotelu. Niedaleko za hotelem znajduje się park z niedużym jeziorkiem. Po jeziorku można popływać sobie rowerem wodnym lub łódką, a młodzi chłopcy urządzili sobie na nim także kąpielisko, choć wyglądająca na niezbyt czystą i pełna glonów woda wcale nie zachęcała do kąpieli.
Nad jeziorkiem wznosi się góra, u podnóża której wystają z ziemi tablice z nazwami bitew z czasów II Wojny Światowej, a na górze stoi ogromny pomnik Matki Armenii. Podczas naszej wyprawy do Gruzji widzieliśmy w Tbilisi pomnik Matki Gruzji: kobiety trzymającej w ręce miecz dla nieprzyjaciół i kielich wina dla przyjaciół Gruzinów. Matka Armenia jest znacznie bardziej wojownicza, jak się wydaje, bo dzierży w dłoniach tylko miecz.
![]() | |
|
Wspięliśmy się na górę, by stanąć obok pomnika, mijając po drodze nieczynne fontanny. Kilkaset metrów po drugiej stronie wzgórza zaczyna się pas graniczny. Widać też rozlokowane w pobliżu bazy wojskowe, nad którymi powiewała flaga Federacji Rosyjskiej. W przeciwieństwie do Gruzinów Ormianie żyją z Rosjanami w przyjaźni. Bazy rosyjskie mają gwarantować bezpieczeństwo temu małemu i bardzo w przeszłości doświadczonemu przez różne nieszczęścia krajowi.
Wróciliśmy do naszego hotelu i w cieniu altanki obok fontanny wypiliśmy po herbatce. Kelnerka bardzo nas zaskoczyła, bo gdy poprosiliśmy o rachunek, powiedziała, że nie musimy płacić, bo herbatę dostaliśmy w prezencie.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona